Выбрать главу

— I jeśli uda nam się wszystko ustalić — kontynuowała Qaiser — Mary chciałaby wziąć urlop.

Po drugiej stronie stołu Cornelius usiadł prosto. Mary się uśmiechnęła; wiedział, co się szykuje, i zamierzał skorzystać z okazji.

— Mary miała prowadzić zajęcia z drugiej części wprowadzenia do genetyki; regulację ekspresji genów z trzecim rokiem i genetykę eukariontów z czwartym — poinformowała Qaiser. — Do tego ma dwoje doktorantów: Darię Klein, która pisze pracę na temat DNA starożytnej mumii, oraz Grahama Smithea, który… co on dokładnie robi, Mary?

— Podjął się reewaluacji taksonomii ptaków śpiewających w oparciu o badania mitochondrialnego DNA.

— Właśnie. — Qaiser pokiwała głową. Spojrzała na zebranych znad okularów. — Jeśli ktoś jest zainteresowanym wzięciem dodatkowych godzin…

Już przy słowie „ktoś” Cornelius Ruskin podniósł rękę. Mary było go żal. Miał trzydzieści pięć lub sześć lat i przed ośmiu laty zrobił doktorat z genetyki. Niestety, na wydziale nie było pełnych etatów dla białych mężczyzn. Dziesięć lat wcześniej na pewno byłby już o krok od stałego kontraktu; dziś jednak dostawał 6 tysięcy dolarów za kurs półroczny i 12 tysięcy za całoroczny. Mieszkał w koszmarnym bloku w Driftwood, pobliskiej dzielnicy, którą omijali nawet studenci. Cornelius nazywał swoje mieszkanie „apartamentem w slumsach”.

— Wezmę regulację i genetykę eukariontów.

— Możesz liczyć na eukarionty i wprowadzenie do genetyki. Nie mogę dać wszystkich najlepszych kąsków jednej osobie.

Cornelius pokiwał głową.

— Zgoda — powiedział.

— W takim razie, czy ja mógłbym dostać kurs z regulacji ekspresji genów? — spytał Devon Greene, biały mężczyzna w średnim wieku, który także nie miał stałego etatu.

Qaiser skinęła głową.

— Jest twój. — Spojrzała na Karen Clee, czarną kobietę w wieku Mary. — Może ty przejmiesz… hm, pomyślmy, co powiesz na pannę Klein?

Wykładowcy bez stałych kontraktów nie mogli sprawować opieki nad doktorantami, ten obowiązek musieli przejąć inni członkowie wydziału.

— Wolałabym raczej tego od ptaków — powiedziała Karen.

— W porządku — zgodziła się Qaiser. — Kto chce Darię Klein?

Nikt się nie odezwał.

— Może inaczej — powiedziała Qaiser. — Kto chce Darię Klein i gabinet Mary?

Mary się uśmiechnęła. Rzeczywiście miała świetny gabinet z widokiem na oranżerię.

— Biorę! — odezwała się Helen Wright.

— No to postanowione — zamknęła sprawę Qaiser. Z uśmiechem spojrzała na Mary. — Wygląda na to, że jakoś przebrniemy przez ten rok bez ciebie.

Po radzie wydziału Mary wróciła do laboratorium. Żałowała, że jej doktoranci, Daria i Graham, nie byli tego dnia na uniwersytecie; czuła, że powinna wyjaśnić im wszystko osobiście.

Tylko jakie wyjaśnienie miałaby im podać? To, że dostała znakomitą ofertę pracy w Stanach Zjednoczonych, było tylko częścią prawdy. Mary już wcześniej miała propozycje z uniwersytetów w USA; nie po raz pierwszy ktoś o nią zabiegał. Przedtem zawsze jednak odmawiała, powtarzając sobie, że woli Toronto, że tutejszy klimat ją „pobudza” i że tęskniłaby za CBC, za wspaniałymi teatrami, za Caribbana and Sleuth przy Baker Street, za dzielnicą Yorkville i Le Select Bistro, za Royal Ontario Museum i wolnymi od tytoniowego dymu restauracjami, za baseballową drużyną Blue Jays, za „The Globe and Mail”, za systemem opieki medycznej oraz za odczytami w Harbourfront Centrę.

Oczywiście mogła powiedzieć o korzyściach, z jakimi wiązała się nowa praca — jednak przede wszystkim chciała stąd wyjechać ze względu na gwałt. Wiedziała, że gwałty zdarzają się wszędzie; w innym mieście wcale nie byłaby bardziej bezpieczna. Ale to właśnie chęć ucieczki przed wszystkim, co przypominało jej o potwornym doświadczeniu, sprawiła, że Mary zgodziła się pojechać do Sudbury i zbadać na pozór szalone doniesienia o żywym neandertalczyku, a teraz wyglądało na to, że znowu z powodu tej samej chęci ucieczki zamierza opuścić Toronto. Może gdyby była tu Daria, mogłaby powiedzieć jej prawdę — ale w żadnym wypadku nie potrafiłaby o tym mówić z Grahamem Smytheem… ani z żadnym innym mężczyzną — przynajmniej na tym świecie.

Zaczęła pakować rzeczy do plastikowej skrzynki po mleku, która od lat walała się po wydziałowym laboratorium. Miała tu kalendarz ze zdjęciami zadaszonych mostów; oprawione w ramkę zdjęcie swoich dwóch siostrzeńców i kubek z logo Canada AM — wystąpiła w audycji tej stacji ponad dekadę wcześniej, po tym, jak udało jej się pozyskać DNA ze szczątków niedźwiedzia sprzed trzydziestu tysięcy lat, znalezionego w wiecznej zmarzlinie w Jukonie. Większość książek na laboratoryjnych regałach była własnością uniwersytetu, Mary wzięła tylko kilka swoich, w tym ostatnie wydanie CRC Handbook.

Z rękami na biodrach rozejrzała się po laboratorium. Ktoś inny mógł przejąć sekwencjonowanie DNA gołębia wędrownego — tym właśnie się zajmowała, zanim wyjechała do Sudbury.

I chociaż sama kupiła większość roślin doniczkowych, które stały na parapetach, wiedziała, że Daria dopilnuje podlewania.

A zatem wszystko było gotowe. Mary podniosła skrzynkę, która teraz sporo ważyła, i ruszyła do drzwi. Już miała…

Nie. O czymś zapomniała.

Wprawdzie mogła to tu zostawić. Nikt by tego nie wyrzucił pod jej nieobecność. W końcu w lodówce stały próbki przygotowane jeszcze przez starego Daniela Colbyego, który od dwóch lat nie żył.

Z powrotem postawiła skrzynkę i podeszła do laboratoryjnej chłodziarki. Otworzyła drzwiczki i poczuła falę chłodnego powietrza.

Wciąż stały na swoim miejscu: dwa nieprzezroczyste pojemniki, oba z naklejkami z napisem „Vaughan 666”.

W jednym znajdowały się majtki, które miała na sobie tamtego wieczoru, a drugi…

Drugi zawierał to, co zostawił w niej gwałciciel.

Nagłe zmieniła zdanie. Nie, nie weźmie ich ze sobą. Tutaj będą bezpieczne, a poza tym nie miała ochoty nawet ich dotykać. Zamknęła lodówkę i odwróciła się.

W tym samym momencie w drzwiach laboratorium pojawiła się głowa Corneliusa Ruskina.

— Hej, Mary.

— Cześć, Cornelius.

— Chciałem tylko powiedzieć, że będzie nam cię tutaj brakowało i… no… podziękować ci za to, że mogłem przejąć twoje zajęcia.

— Nie ma sprawy. Nie znam nikogo, kto miałby lepsze kwalifikacje od ciebie. — Mary nie powiedziała tego ze zwykłej uprzejmości; wiedziała, że to prawda. Cornelius był swego rodzaju geniuszem; pracę magisterską obronił na uniwersytecie w Toronto, ale doktorat zrobił w Oksfordzie, gdzie studiował w Ancient Biomolecules Centrę.

Podeszła do skrzynki.

— Pozwól, że ja to wezmę — zaoferował Cornelius. — Zabierasz to do samochodu?

Przytaknęła. Podnosząc ciężar, Cornelius ugiął kolana, dokładnie tak, jak należało. Razem wyszli na korytarz. Z naprzeciwka zbliżał się Jeremy Banyon. Był doktorantem, ale nie jej.

— Dzień dobry, pani profesor — powiedział. — Dzień dobry, doktorze.

Mary zauważyła, że Cornelius uśmiecha się cierpko. Ją oraz innych stałych wykładowców wydziału zawsze tytułowano „profesorami”, ale Cornelius nie dostąpił tego zaszczytu. Tylko w murach akademii tytuł „doktora” traktowano jak nagrodę pocieszenia. Widziała po jego minie, że bardzo zależy mu na słowie na literę „P”.

Zeszli na dół schodami i wyszli w parny sierpniowy dzień. Kiedy dotarli do parkingu przy York Lanes, Cornelius pomógł Mary załadować rzeczy do bagażnika jej hondy. Mary pożegnała się z nim, wsiadła do wozu, włączyła silnik i odjechała do nowego życia.