Выбрать главу

Mary wyciągnęła coś, co wyglądało jak gruby, zielony długopis.

— To? — spytała.

— Tak. Przekręć dolną część obudowy skalpela tak, aby symbol z dwiema kropkami znalazł się na tej samej linii z trójkątem na drugiej części.

Mary przyjrzała się urządzeniu i wypełniła polecenie Haka.

— Tak dobrze? — spytała, podtykając skalpel pod obiektyw Kompana.

— Prawidłowo — ocenił Hak. — Teraz postępuj dokładnie według moich instrukcji. Otwórz koszulę Pontera.

— Jak?

— Zamknięcia są wzdłuż ramion. Otwierają się przy jednoczesnym ściśnięciu z obu stron.

Mary spróbowała otworzyć jedno, rzeczywiście odemknęło się bez trudu. Powtórzyła tę operację jeszcze kilka razy, dopóki nie odsłoniła całego lewego ramienia i ręki Pontera. Z rany płynęła jasnoczerwona krew, wypełniając zagłębienia w jego muskulaturze.

— Skalpel uruchamia się przyciśnięciem niebieskiego kwadratu… widzisz go?

— Tak. — Mary kiwnęła głową.

— jeśli wciśniesz go do połowy, laser się włączy, ale na niższej mocy i będziesz widziała, gdzie kierujesz jego promień. Wciskając go do końca, włączysz pełną moc lasera i zamkniesz uszkodzoną tętnicę.

— Rozumiem. — Mary palcami rozszerzyła ranę tak, by odsłonić jej wnętrze.

— Widzisz tętnicę? — spytał Hak.

Było za dużo krwi.

— Nie.

— Wciśnij aktywator do połowy.

Jasnoniebieski punkt pojawił się pośrodku rany.

— Dobrze — powiedział Hak. — Uszkodzenie znajduje się jedenaście milimetrów od miejsca, w które celujesz, na linii między obecnym punktem a lewym sutkiem Pontera.

Mary odpowiednio ustawiła promień, jednocześnie podziwiając pole widzenia, jakie zapewniały Hakowi jego skanery.

— Trochę dalej — poinstruował Kompan. — Tutaj! Stop! Teraz użyj pełnej mocy.

Niebieski punkt błysnął jaśniej i Mary poczuła lekki zapach spalenizny.

— Jeszcze raz! — polecił Hak.

Ponownie wcisnęła kwadrat.

— I dwa milimetry dalej… nie, w drugą stronę. Tu! Jeszcze raz!

Włączyła laser.

— Teraz przesuń go dalej, dokładnie o taką samą odległość. Tak. Znowu!

Mocno wcisnęła niebieski kwadrat przycisku i znowu poczuła woń przyżeganych tkanek.

— To powinno wystarczyć do chwili, gdy zajmie się nim lekarz — ocenił Hak.

Złote oczy Pontera otworzyły się z drżeniem.

— Trzymaj się — powiedziała Mary, patrząc prosto w nie i biorąc go za rękę. — Pomoc jest już w drodze. — Zdjęła płaszcz i okryła nim Pontera.

* * *

Tukana Prat goniła mężczyznę, który strzelił do Pontera. Jeden z gliksińskich egzekutorów krzyknął: „Stój!”. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że polecenie skierowane było do niej, a nie do uciekającego. Tylko że żaden z egzekutorów nie potrafił biegać tak szybko jak ona; gdyby zrezygnowała z pościgu, mężczyzna z bronią na pewno zdołałby uciec.

Część jej umysłu próbowała analizować sytuację. Z tego, co wiedziała, broń mogła być śmiertelnie niebezpieczna, ale minął już moment zaskoczenia. Raczej nie należało się obawiać, że… „napastnik” — to chyba było właściwe słowo — odwróci się i ponownie wystrzeli. Wyglądało zresztą na to, że myśli teraz wyłącznie o ucieczce, a ponieważ był Gliksinem, nie przyszło mu do głowy, że dopóki nie wypuści z ręki broni, z której niedawno oddał strzał, Tukana bez trudu go wyśledzi.

Na ulicy panował tłok, ale z łatwością przedostawała się wśród tłumów. Ludzie pospiesznie usuwali się z drogi, robiąc miejsce rozpędzonej neandertalskiej kobiecie.

Mężczyzna, którego goniła — bo był to gliksiński samiec — wydawał się niższy niż większość ludzi jego rodzaju. Tukana błyskawicznie zmniejszała dzielącą ich odległość; już prawie mogła go dosięgnąć.

Musiał usłyszeć grzmiące odgłosy kroków za sobą. Zaryzykował i obejrzał się przez ramię, jednocześnie wyciągając do tyłu rękę, w której trzymał broń.

— Celuje prosto w nas — zakomunikował Kompan Tukany prosto w jej implanty ślimakowe.

Krwawiący nos niczego jej nie utrudniał; drogi oddechowe miały wystarczające rozmiary, aby poradzić sobie z ogromnym zapotrzebowaniem na powietrze w trakcie biegu. Tukana wręcz czuła, że sił jej przybywa, a nie ubywa, w miarę jak do mięśni docierało coraz więcej tlenu. Zrobiła jeszcze jeden krok, odbiła się od ziemi i skoczyła do przodu, pokonując dystans dzielący ją od Gliksina. Mężczyzna wystrzelił, ale nie trafił. Wśród tłumu rozległy się krzyki. Tukana miała nadzieję, że wywołał je tylko strach; że kula przeznaczona dla niej nie trafiła w kogoś innego.

Zwaliła się na mężczyznę, popychając go mocno do przodu, na chodnik. Oboje sunęli po ziemi jeszcze przez długość kilku kroków. Tukana słyszała dudnienie stóp zbliżających się egzekutorów. Gliksin pod nią próbował wykręcić się tak, aby móc znowu strzelić. Tukana chwyciła masywną dłonią za tył jego dziwnie trójkątnej, wąskiej głowy i…

Nie miała innego wyboru. Tylko to mogła zrobić…

Pchnęła głowę napastnika w dół, prosto w sztuczny kamień pokrywający ziemię, roztrzaskując czaszkę, której przód pękł jak dojrzały arbuz.

Czuła, jak wali jej serce. Przez chwilę starała się zapanować nad oddechem.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że trzech egzekutorów jest tuż obok. Rozstawili się przed nią i trzymając broń oburącz, wycelowali w powalonego mężczyznę.

Gdy podniosła się z ziemi, zobaczyła przerażenie na twarzy jednego z Gliksinów.

Egzekutor stojący pośrodku zgiął się wpół i zwymiotował.

Trzeci z szeroko otwartymi oczami powtarzał tylko: „Jezu Chryste”.

Tukana spojrzała na martwego, martwego, martwego mężczyznę, który strzelał do Pontera.

I gdy tak stała, dobiegło ją zbliżające się wycie syren.

Rozdział Osiemnasty

— Stan kryzysowy! — wołał Jock Krieger, biegnąc korytarzem rezydencji w Rochester. — Wszyscy do sali konferencyjnej!

Louise Benoit wystawiła głowę przez drzwi swojego laboratorium.

— Co się stało?

— Sala konferencyjna! — krzyknął Jock, oglądając się przez ramię. — Natychmiast!

W niecałe pięć minut wszyscy zebrali się w pomieszczeniu, które dawniej, gdy w rezydencji mieszkali ludzie, było okazałym salonem.

— Słuchajcie — odezwał się Jock. — Czas zapracować na wasze wielkie pensje.

— Co się dzieje? — spytała Lily z zespołu fotooptyków.

— Przed chwilą w Nowym Jorku NO został trafiony — wyjaśnił Krieger.

— Strzelano do Pontera? — Louise ze zdumienia zrobiła okrągłe oczy.

— Zgadza się.

— Czy on…?

— Żyje. W tej chwili tylko tyle wiem o jego stanie.

— A co z ambasadorką? — zapytała Lily.

— Jej nic nie jest, ale zabiła mężczyznę, który strzelał do Pontera.

— O Boże — wyrwało się Kevinowi z grupy fotooptyków.

— Na pewno wszyscy wiecie, czym się dawniej zajmowałem — stwierdził Jock. — Moją specjalnością jest teoria gier. Powiem tylko tyle, że gramy o bardzo, bardzo wysoką stawkę. Coś się teraz wydarzy, a my musimy się domyślić co, aby uprzedzić o tym prezydenta i…

— Prezydenta…? — zdziwiła się Louise, unosząc brwi.

— Właśnie tak. Koniec zabaw. On musi wiedzieć, j ak neandertalczycy zareagują na to, co się wydarzyło, i jak my mamy z kolei postąpić w obliczu tego, co zrobią. Panie i panowie… czekam na pomysły. Zaczynajcie!