— Chronologicznie. Według daty śmierci.
Ponter przyjrzał się napisom, odróżniając tylko znaki, o których wiedział, że są wielkimi literami, oraz mały punkt nazywany kropką, oddzielający kolejne nazwiska.
Nie potrafił czytać angielskich znaków; dopiero oswajał się z dziwnym pojęciem alfabetu fonetycznego. Mary zbliżyła się do niego i cicho zaczęła czytać mu niektóre nazwiska.
— Mikę A. Maksin. Bruce }. Moran. Bobbie Joe Mounts. Raymond D. McGlothin. — Wskazała inną linię. — Samuel F. Hollifield. Jr. Rufus Hood. James M. Inman. David L. Johnson. Arnoldo L. Carrillo.
I jeszcze jedną, dużo niżej:
— Donney L. Jackson. Bobby W. Jobe. Bobby Ray Jones. Halcott R Jones Jr.
— Pięćdziesiąt osiem tysięcy nazwisk — powiedział Ponter równie cicho jak Mary.
— Tak.
— Ale… ale powiedziałaś, że to są tylko Amerykanie?
Mary skinęła głową.
— Dlaczego walczyli na wojnie na drugim końcu świata?
— Pomagali Wietnamowi Południowemu. Widzisz, w 1954 roku na mocy traktatu pokojowego Wietnam został podzielony na dwie części: południową i północną. Każda miała autonomiczny rząd. Dwa lata później, w 1956, w obu połowach miały się odbyć wolne wybory pod nadzorem międzynarodowej komisji, aby zjednoczyć Wietnam pod rządami jednego, powszechnie wybranego rządu. Jednak gdy przyszedł rok 1956, lider Południowego Wietnamu odmówił przeprowadzenia zaplanowanych wyborów.
— Opowiadałaś mi o Stanach Zjednoczonych, kiedy byliśmy w Filadelfii — przypomniał Ponter. — Wiem, jak bardzo Amerykanie cenią sobie demokrację. Domyślam się, że USA wysłało swoje wojska, aby zmusić Południowy Wietnam do udziału w przyrzeczonych demokratycznych wyborach.
Mary pokręciła głową.
— Nie, nie, Stany Zjednoczone poparły decyzję Południa, aby nie organizować wyborów.
— Ale dlaczego? Czy rząd Północy był skorumpowany?
— Nie. Z tego, co wiem, był w miarę uczciwy i dobry… przynajmniej do czasu odwołania obiecanych wyborów, na których mu zależało. Oczywiście były też skorumpowane władze, ale one rządziły Południem.
Ponter ze zdumieniem pokręcił głową.
— Ale mówiłaś, że Amerykanie poparli właśnie Południe.
— Zgadza się. Musisz wiedzieć, że rząd Południowego Wietnamu był skorumpowany, ale kapitalistyczny; popierał ten sam system ekonomiczny co Amerykanie. Natomiast Północą rządzili komuniści, faworyzujący ten sam system gospodarczy co Związek Radziecki i Chiny. Rzecz w tym, że północny rząd cieszył się znacznie większą popularnością niż skorumpowany rząd południowy. Stany Zjednoczone obawiały się, że gdyby odbyły się wolne wybory, komuniści mogli zwyciężyć i przejąć kontrolę nad całym Wietnamem, co z kolei doprowadziłoby do tego, że inne państwa z południowowschodniego Galasoy dostałyby się pod rządy komunistyczne.
— I dlatego amerykańscy żołnierze zostali tam wysłani?
— Tak.
— I tam zginęli?
— Wielu z nich tak. — Mary umilkła na moment, po czym dodała: — Właśnie to próbowałam ci wyjaśnić. Chciałam, żebyś zrozumiał, jak ważne są dla nas zasady. Jesteśmy gotowi umrzeć w obronie ideologii lub słusznej sprawy. — Wskazała ścianę. — Ci ludzie… tych pięćdziesiąt osiem tysięcy żołnierzy… oni walczyli o to, w co wierzyli. Posłano ich na wojnę, aby bronili słabszych przed strasznym złem, za jakie uważano komunizm, i wywiązali się z zadania. Większość z nich stanowili młodzi ludzie… osiemnasto, dziewiętnasto — i dwu — dziestolatkowie. Dla wielu była to pierwsza wyprawa daleko od domu.
— A teraz nie żyją.
Mary kiwnęła głową.
— Ale nie zostali zapomniani. Pamiętamy o nich tutaj. — Dyskretnie wskazała dalszą część pomnika. Ochrona Ponte — ra, członkowie FBI, zorganizowani przez Jocka Kriegera, pilnowali, aby nikt nie podszedł za blisko, ale ściany były długie, niewyobrażalnie długie, i trochę dalej jakiś człowiek przyciskał kawałek papieru do czarnej powierzchni. — Widzisz tamtego mężczyznę? Robi ołówkiem frotaż nazwiska kogoś, kogo znał. Jest starszy… wygląda na więcej niż pięćdziesiąt lat. Może sam też był w Wietnamie. Może właśnie kopiuje imię kolegi, którego tam stracił.
Ponter i Mary w milczeniu patrzyli, jak mężczyzna dokańcza czynność, składa kartkę, wsuwają do kieszeni na piersi i zaczyna coś mówić.
Ponter pokręcił głową, nie rozumiejąc, co się dzieje. Wskazał Kompana tkwiącego w jego lewym przedramieniu.
— Myślałem, że wy nie macie implantów telekomunikacyjnych.
— Nie mamy — potwierdziła Mary.
— Ale nie widzę żadnego zewnętrznego odbiornika, żadnej… jak wy to nazywacie?… żadnej komórki.
— Zgadza się — odparła cicho.
— To do kogo on mówi?
Mary lekko uniosła ramiona.
— Do towarzysza, którego stracił.
— Ale tamten ktoś przecież nie żyje.
— To prawda.
— Nie da się rozmawiać ze zmarłymi.
Mary ponownie wskazała ręką ścianę. Jej odbicie w obsydianowej powierzchni wykonało ten sam gest.
— Ludzie wierzą, że mogą. Podobno tutaj czują, że są najbliżej tych, którzy odeszli.
— I tu przechowywane są szczątki zmarłych?
— Co? Nie, nie.
— No to jak…
— Chodzi o ich imiona — westchnęła Mary. — Tu są ich imiona, a my dzięki nim czujemy więź z tymi, których znaliśmy.
Ponter zmarszczył brew.
— Ja nie… wybacz mi, nie chciałbym, aby to głupio zabrzmiało, ale chyba imiona nie są aż tak ważne. My, moi ludzie, zapamiętujemy twarze innych. Jest wiele osób, których twarze znam, a których imion nigdy nie poznałem. Z tobą też czuję więź i choć znam twoje imię, to nie umiem go prawidłowo wymówić nawet w myślach. „Mare”… tylko tak po trafię.
— My uważamy, że imiona są… — Mary ponownie uniosła ramiona, zdając sobie sprawę z tego, jak śmiesznie muszą brzmieć jej słowa — …że są magiczne.
— Ale — ponownie zaoponował Ponter — nie możecie się komunikować ze zmarłymi. — Wcale nie chciał być uparty; naprawdę nie chciał.
Mary na moment zamknęła oczy, tak jakby zbierała w sobie wewnętrzną silę albo — pomyślał Ponter — jakby komunikowała się z kimś, kogo tu nie było.
— Wiem, że twoi ludzie nie wierzą w życie po śmierci — powiedziała w końcu.
— „Życie po śmierci” — powtórzył Ponter, smakując to wyrażenie tak, jakby było wybornym kawałkiem mięsa. — To niemożliwość.
— Nie dla nas — zaprzeczyła Mary, po czym dodała z większą siłą: — Nie dla mnie. — Rozejrzała się wokół. Początkowo Ponter sądził, że szuka sposobu wyjaśnienia tego, co czuje; że chce jakoś uzewnętrznić swoje myśli. Ale po chwili jej oczy zatrzymały się na czymś. Ruszyła w tamtym kierunku, a on za nią.
— Widzisz te kwiaty? — spytała.
— Oczywiście. — Skinął głową.
— Ktoś zostawił je tu dla jednego z tych, którzy zginęli. Dla kogoś, czyje imię jest na tej tablicy. — Wskazała kawałek wypolerowanego granitu przed sobą.
Pochyliła się nisko. Kwiaty — czerwone róże — miały długie łodygi i były związane sznurkiem. Do bukietu wstążką przywiązano małą kartkę.
— „Dla Williego” — odczytała — „od kochającej siostry”.
— Aha. — Ponter nie umiał znaleźć lepszej odpowiedzi.
Przeszła kawałek dalej i podniosła kremową kartkę papieru, leżącą przy ścianie.
— „Drogi Carlu” — przeczytała i umilkła. Prześledziła wzrokiem płytę przed sobą. — To musi być on — stwierdziła, delikatnie dotykając napisu — Carl Bowen. — Przez chwilę wpatrywała się w wyryte litery imienia. — To do ciebie, Carl — powiedziała, tym razem od siebie, bo nie patrzyła na kartkę. Potem skierowała wzrok w dół i zaczęła czytać na głos, zaczynając od początku: