— Wietnamczycy.
— Właśnie. Gdyby w głosowaniu wybrali system komunistyczny, amerykańskiemu ideałowi demokracji stałoby się zadość. Przecież nie można wyznawać demokratycznych zasad tylko wtedy, gdy głosowanie przebiega po naszej myśli.
— Może masz rację — przyznała Mary. — Wiele osób uważało, że Amerykanie nie powinni brać udziału w wojnie w Wietnamie. Nazywali tę wojnę bluźnierczą.
— Bluźnierczą?
— Hm, obrażającą Boga.
Brew Pontera zetknęła się z jego wałem nadoczodołowym.
— Z tego, co dotychczas widziałem, wnoszę, że ten twój Bóg musi być bardzo gruboskórny.
Mary pochyliła głowę. Nie zamierzała się spierać z Ponterem w tej kwestii.
— Wcześniej mówiłaś, że większość ludzi w tym kraju to chrześcijanie, tak jak ty, prawda?
— Tak.
— Jak duża jest ta większość?
— Spora — przyznała Mary. — Trochę na ten temat czytałam zaraz po przeprowadzce tutaj. Populacja USA wynosi 270 milionów. — Ponter już wcześniej słyszał tę liczbę, więc jej ogrom tym razem go nie zdziwił. — Mniej więcej milion z nich to ateiści, ludzie, którzy wcale nie wierzą w Boga. Dwadzieścia pięć milionów to ludzie niereligijni; oznacza to, że nie wyznają żadnej konkretnej wiary. Pozostałe religie — żydzi, buddyści, muzułmanie, hinduiści — w sumie stanowią około 15 milionów. Reszta — niemal 240 milionów — podaje się za chrześcijan.
— A zatem to jest kraj chrześcijański — zauważył Ponter.
— Hm, podobnie jak moja rodzinna Kanada, Stany Zjednoczone szczycą się tolerancją dla różnych wyznań.
Ponter z lekceważeniem machnął ręką.
— Dwieście czterdzieści milionów z dwustu siedemdziesięciu milionów to prawie dziewięćdziesiąt procent; a zatem kraj jest chrześcijański. Od ciebie i od innych słyszałem o podstawowych wierzeniach chrześcijan. Co mówił Chrystus o tych, którzy nas atakują?
— Masz na myśli kazanie na górze. — Mary zamknęła oczy, być może po to, by pomóc swojej pamięci. — „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!”.[5]
— Czyli że w zasadach chrześcijańskiego narodu nie ma miejsca na zemstę — stwierdził Ponter. — A mimo to mówisz, że z tego powodu ten kraj prowadzi wojny. Podobnie w polityce demokratycznej nacji nie powinno być miejsca na utrudnianie obcemu państwu dokonania wolnego wyboru, a tymczasem to właśnie dlatego USA walczyły w Wietnamie.
Mary nic nie powiedziała.
— Nie rozumiesz? — spytał Ponter. — Pomnik ofiar tej wojny powinien służyć właśnie takiemu celowi, przypominać o bezsensowności takiej śmierci, o błędzie — śmiertelnym błędzie, jeśli wolno mi sobie pozwolić na grę słów w twoim języku — jakim jest wypowiedzenie wojny wbrew najważniejszym zasadom, w jakie się wierzy.
Mary wciąż milczała.
— Właśnie dlatego przyszłe amerykańskie wojny powinny być ogłaszane tutaj. Dokładnie w tym miejscu. Tylko wtedy, gdy sprawa wytrzyma test fundamentalnych wartości, tak drogich temu narodowi, być może jest to wojna, w której warto wziąć udział. — Ponter raz jeszcze ogarnął wzrokiem lśniącą czerń ściany.
Mary nic nie mówiła.
— Pozwól, że przedstawię prostszą perspektywę. Te listy, które czytałaś… domyślam się, że są typowe, tak?
Kiwnęła głową.
— Ludzie zostawiają tu podobne wiadomości każdego dnia.
— I ty nie widzisz w tym żadnego problemu? Wyrażają ukrytą wiarę w to, że zmarli tak naprawdę nie są nieżywi. „Bóg się Tobą opiekuje”. „Kiedyś wszyscy będziemy znowu razem”. „Wiem, że czuwasz nade mną”. „Pewnego dnia znowu Cię zobaczę”.
— Już o tym rozmawialiśmy — zauważyła Mary. — Mój rodzaj ludzkości — nie tylko chrześcijanie, ale większość Homo sapiens, bez względu na wyznanie — wierzy, że istota człowieka nie ginie wraz ze śmiercią jego ciała. Dusza żyje dalej.
— I właśnie w takiej wierze tkwi problem — oznajmił Ponter. — Wciąż wracałem do tego myślami, odkąd mi o tym powiedziałaś, ale dopiero tutaj… jak wy to mówicie? … wyraźnie zdałem sobie z tego sprawę. Właśnie w tym miejscu, przed tą ścianą imion.
— Tak?
— Oni nie żyją. Zostali wyeliminowani. Już nie istnieją.
— Ponter wyciągnął przed siebie dłoń i dotknął imienia, którego nie potrafił odczytać. — Ten ktoś nazywał się tak. — Dotknął innego imienia. — A ten tak. — Przesunął palcami po trzecim.
— A ten z kolei nosił takie imię. Ich już nie ma. Właśnie sprostanie tej świadomości musi być prawdziwym celem tej ściany.
Nie powinno się tu przychodzić, aby porozmawiać ze zmarłymi, bo nieżywi nie żyją. Nie można tu błagać zmarłych o wybaczenie, bo nie żyją. Nie można szukać tu ich dotyku, bo nie żyją! Te imiona, te znaki wyryte w kamieniu — to wszystko, co po nich zostało. I właśnie takie powinno być przesłanie tej ściany, taką lekcję powinniśmy pojąć. Tak długo, jak długo będziecie myśleli, że to życie jest zaledwie wstępem, że po nim czeka coś więcej, że ci, których tu spotkała krzywda, zostaną wynagrodzeni gdzieś tam, dokąd dopiero trafią, nie nauczycie się cenić życia i nadal będziecie posyłali młodych ludzi na śmierć.
Mary głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli, próbując nad sobą zapanować. Ruchem głowy dała Ponterowi znać, aby spojrzał w bok. Odwrócił się we wskazaną stronę. Siwowłosy mężczyzna właśnie kładł pod ścianą list.
— Mógłbyś to powiedzieć jemu? — spytała Mary ostrym tonem. — Wytłumaczyć mu, że marnuje czas? Albo tamtej kobiecie, która modli się klęcząc? Mógłbyś powiedzieć to jej? Rozwiać jej złudzenia? Wiara w to, że gdzieś tam kochane przez nich osoby nadal istnieją, przynosi im ulgę.
Ponter pokręcił głową.
— Właśnie taka wiara doprowadziła do tego, co się stało. Jedynym sposobem uczczenia pamięci zmarłych jest dopilnowanie, aby więcej ludzie nie rozstawali się z życiem przedwcześnie.
— Dobrze. W takim razie idź i powiedz im to. — W głosie Mary brzmiał gniew.
Ponter się odwrócił. Spojrzał na Gliksinów i ich hebanowe odbicia w wypolerowanym kamieniu. Jego ludzie niemal nigdy nie odbierali życia innym ludziom, a wśród ludzi Mary działo się to na tak wielką skalę i tak często. Musiał istnieć jakiś związek między ich wiarą w Boga oraz w życie po śmierci, a gotowością do zabijania.
Zrobił krok do przodu, ale…
Ale obecne tu osoby nie wyglądały na złe ani okrutne, nie wydawały się żądne czyjejś śmierci. Sprawiały wrażenie smul — nych, niewiarygodnie smutnych.
Mary wciąż była zła na Pontera.
— No idź — ponagliła go, wskazując obcych ręką. — Co cię powstrzymuje? Idź i powiedz im wszystko.
Ponter przypomniał sobie, jaki smutek czuł po śmierci Klast.
Oni — ci dziwaczni Gliksini — znajdowali jakieś pocieszenie w swojej wierze. Przyjrzał się ludziom przy ścianie, których oddzielali od niego uzbrojeni agenci. Nie, nie mógł powiedzieć tym osobom, że ich bliscy odeszli na dobre. Przecież to nie one posłały tych żołnierzy na śmierć.
Odwrócił się do Mary.
— Rozumiem, że taka wiara daje pocieszenie, ale… — Pokręci! głową. — Ale jak przełamać ten cykl? Bóg sprawia, że zabijanie staje się łatwiejsze do zaakceptowania, i Bóg pociesza po tym, gdy już się to stanie. Jak ustrzec się przed powtarzaniem tego w kółko i od nowa?