Po pięciu minutach kobieta wróciła z archiwalnym numerem pisma „Earth and Planetary Science Letters” oraz z dwoma numerami „Naturę”, które według wyszukiwarki internetowej zawierały komentarze do artykułu na temat badań nad szybką zmianą pola magnetycznego Ziemi.
Jock znalazł wolne miejsce i usiadł. Najpierw wyjął z teczki przenośny skaner HP CapShare. Przesunął nim po stronach artykułów, które go interesowały, zapisując je w rozdzielczości 200 dpi, odpowiedniej dla optycznego czytnika znaków. Uśmiechnął się do portretu Chestera Carlsona, wiszącego na ścianie niedaleko miejsca, które zajmował — podobałoby mu się to małe urządzenie.
Potem zaczął czytać artykuły. W pierwszym, tym w „Earth and Planetary Science Letters”, najbardziej zainteresowało go to, że autorzy otwarcie przyznawali, iż ich wnioski są sprzeczne z powszechnie obowiązującymi teoriami, według których proces zaniku pola magnetycznego powinien trwać tysiące lat. Jednakże tradycyjne przekonanie opierało się nie tyle na faktach, co raczej na ogólnym przeświadczeniu, że pole magnetyczne Ziemi ze względu na swoją potęgę nie może szybko stanąć na głowie.
Tymczasem Coe i Prevot odkryli dowody niezwykle szybkich zmian. Swoje badania oparli na analizie potoków lawowych w rejonie gór Steens, w południowym Oregonie, gdzie wulkan wybuchał pięćdziesiąt sześć razy w trakcie procesu zmiany pola magnetycznego, dając tym samym swego rodzaju ekspozycję poklatkową tego, co się działo. Wprawdzie naukowcy nie mogli dokładnie określić przerw między kolejnymi erupcjami, ale wiedzieli, ile czasu potrzebuje każda warstwa, aby ostygnąć do temperatury Curie, w której namagnesowanie nowo uformowanej skały ulegało utrwaleniu zależnie od kierunku i siły magnetycznego pola Ziemi w danym czasie. Z badań wynikało, że zanik pola nastąpił w ciągu zaledwie kilku tygodni, a nie w czasie całych mileniów.
Jock przeczytał też artykuł tych samych autorów w „Naturę” oraz jego krytykę autorstwa niejakiego Ronalda T. Merrilla, która sprowadzała się w zasadzie do tego, co sam Merrill nazywał „prawem najmniejszego zaskoczenia”: dogmatycznego stwierdzenia, że łatwiej uwierzyć w kompletną pomyłkę Coego i Prevota niż zaakceptować tak niezwykłe odkrycia jako prawdziwe — nawet jeśli nie można się doszukać żadnego błędu w pracy naukowców.
Krieger odchylił się do tyłu wraz z bibliotecznym krzesłem. Wyglądało na to, że prawdą jest to, co Ponter powiedział geologowi Arnoldowi Moorebwi, pracującemu dla kanadyjskiego rządu.
A to z kolei oznaczało, że nie ma czasu do stracenia, i Jock doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Rozdział Dwudziesty Czwarty
Towarzystwo Paleoantropologiczne organizowało coroczne spotkania na przemian to z Association of American Archeology, to z American Association of Physical Anthropologists. W tym roku wypadała akurat kolej tego pierwszego, a zjazd odbywał się w hotelu Crowne Plaża przy Placu Franklina.
Format był bardzo prosty: jednotorowy program, na który składały się piętnastominutowe prezentacje. Tylko czasami przewidywano dodatkowy czas na pytania. John Yellen, przewodniczący towarzystwa, pilnował porządku harmonogramu z precyzją Phileasa Fogga.
Wieczorem, po pierwszym dniu referatów, wielu antropologów spotkało się w hotelowym barze.
— Ci ludzie na pewno bardzo chcieliby z tobą porozmawiać na gruncie towarzyskim — zapewniła Pontera Mary. Znajdowali się w korytarzu prowadzącym do baru. — Wejdziemy do środka?
Obok nich stał agent FBI — jeden z cieni, jakie towarzyszyły im przez całą podróż. Ponter rozszerzył nozdrza.
— W tym pomieszczeniu palą.
Mary skinęła głową.
— W wielu miejscach palić można już tylko w barach, a w Ottawie i niektórych innych miastach nawet tam jest to zakazane.
Ponter zmarszczył brew.
— W takim razie żałuję, że to spotkanie nie odbywa się w Ottawie.
— Wiem. Jeśli nie możesz tego znieść, nie musimy tam wchodzić.
Ponter zastanawiał się przez chwilę.
— Podczas pobytu tutaj miałem sporo pomysłów na wynalazki, głównie adaptujące technologie Ghksinów. Podejrzewam jednak, że najbardziej przysłużyłbym się społeczeństwu, tworząc filtry nosowe, aby moich ludzi nie raziły tutejsze zapachy.
Mary kiwnęła głową.
— Ja też nie lubię dymu tytoniowego. Jeśli…
— Możemy wejść — przerwał jej Ponter.
Mary zwróciła się do agenta FBI.
— Napijesz się czegoś, Carlos?
— Jestem na służbie, proszę pani — odparł rzeczowo. — Ale pani i delegat Boddit możecie robić to, na co macie ochotę.
Mary ruszyła pierwsza. W pomieszczeniu panował półmrok. Ściany wyłożone były drewnianą boazerią. Kilkunastu naukowców siedziało na stołkach przy barze, a trzy mniejsze grupki zebrały się przy stolikach. Telewizor zamontowany wysoko na ścianie pokazywał powtórkę z Kronik Seinfelda. Mary od razu zorientowała się, jaki odcinek nadawano: ten, w którym Jerry zostaje uznany za wroga dentystów. Już zamierzała ruszyć w głąb sali, kiedy poczuła dłoń Pontera na ramieniu.
— Czy to nie symbol twoich ludzi? — spytał.
Drugą ręką coś pokazywał. Mary spojrzała w tę stronę: na ścianie wisiał podświetlany znak, reklamujący Molson Canadian. Wiedziała, że Ponter nie potrafi przeczytać słów, ale prawidłowo rozpoznał duży, czerwony liść klonu.
— A tak, rzeczywiście. Właśnie z tego Kanada jest tutaj najlepiej znana — wyjaśniła — z piwa. To taki napój z fermentowanego zboża.
— Na pewno jesteś z tego dumna.
Poprowadziła go przez pomieszczenie do jednej z mniejszych grupek ludzi siedzących na miskowatych krzesłach wokół okrągłego stołu.
— Carlos, nie masz nic przeciwko temu? — spytała agenta FBI.
— Zaczekam na państwa tam — powiedział. — Jak na jeden dzień już dość się nasłuchałem o skamielinach. — Podszedł do baru i usiadł na jednym ze stołków, tyłem do barmana, a przodem do nich.
Mary odwróciła się do grupy.
— Możemy się przysiąść?
Troje siedzących przy stoliku ludzi — dwóch mężczyzn i kobieta — prowadziło ożywioną rozmowę, ale na dźwięk głosu Mary wszyscy spojrzeli w jej stronę. Od razu zorientowali się, kim jest Ponter.
— Oczywiście — odparł jeden z mężczyzn. Przy stole było tylko jedno wolne krzesło, więc szybko dostawił drugie.
— Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? — spytał drugi mężczyzna, gdy Mary i Ponter usiedli.
Mary zastanawiała się, czy nie powiedzieć im części prawdy: przy tym oraz przy pobliskich stolikach nikt nie palił, a krzesła stały w taki sposób, że nawet gdyby inni chcieli przyłączyć się do grupy, nie było już więcej miejsca — wolała, aby Ponter nie poczuł się przytłoczony obecnością zbyt wielu osób. Za nic nie wyjawiłaby jednak drugiej części, a mianowicie tego, że Norman Thierry, napuszony samozwańczy ekspert w dziedzinie neandertalskiego DNA, wykładowca z UCLA, siedział w drugim krańcu sali. Na pewno umierał z chęci poznania Pontera, ale nie mógł się do niego dostać.