Jednemu udało się przegryźć skafander i wpić się w nogę. Paweł rycząc z bólu, czując jak woda leje się przez otwór i miesza się z krwią, jak wciąż nowe i nowe wrzeciona rozrywają mu nogi, rzucił się z rozpaczą do brzegu. Chlastał jeszcze po wodzie słabnącym promieniem, woda kipiała wokół, buchały fajerwerki iskier i kłęby pary.
Wyczołgał się wreszcie na piasek, wyciągając za sobą drapieżniki wpijające się w jego ciało chwytem buldoga, a raczej nie drapieżniki, a ich strzępy, ponieważ wszystkie były martwe, posiekane promieniem pistoletu.
W miejscu ukąszenia łydka piekła. Zęby napastników wbiły się w mięsień i Paweł czuł, jak krew płynie mu z rany, ale nie miał jej czym zatamować. Popełnił niewybaczalny dla lekarza błąd — nie zabrał z sobą nawet plastra.
— Gonić by takich — powiedział do siebie. — Oczekiwałeś, że spędzisz przyjemny wieczór, wybrałeś się na spacer przy księżycu.
Poczuł ogromne zmęczenie, pragnął tylko położyć się i nie chodzić nigdzie więcej. Nawet nie wrócić na statek, dlatego że wracać trzeba będzie znowu po morskim dnie, a takie podróże można podejmować tylko raz w życiu. „Zakop się zwyczajnie w piasku i śpij” — podpowiadało zmęczone ciało. „Nikt cię nie dotknie. Odpoczniesz godzinę, dwie i pójdziesz dalej.” Mdliło go coraz bardziej i miał kłopoty z oddychaniem.
Ależ to jasne, uświadomił sobie. Przez dziurę w skafandrze oddycha tutejszym powietrzem. A to pech! Odwinął kawał sznura wiszącego akselbantem przez ramię — zabrał go z sobą na wypadek, gdyby potrzebna była lina — odciął promieniem pistoletu półmetrowy kawałek i nałożył opaskę poniżej kolana. Nie było to zbyt rozsądne — noga zdrętwieje i iść będzie trudniej, ale na mieszaninie swojego i tutejszego powietrza też daleko nie pociągnie.
Odcinając sznur, Paweł zauważył, że pistolet daje zupełnie słabiutki płomień, Pozostał tylko nóż, ale czyż można było go uważać za skuteczną broń? Potem zrobił jeszcze jedno nieprzyjemne odkrycie — w czasie walki na dnie plecak otworzył się i zapasy jedzenia padły łupem ryb. Na dnie plecaka pozostała tylko tubka z sokiem. Paweł wypił połowę, a resztę starannie schował w bezpiecznym miejscu.
Najrozsądniej byłoby powrócić teraz na statek. Może uda się podładować pistolet, a co najważniejsze, odnowić zapas wody i zmienić skafander. Dalej iść byłoby nierozsądnie. Z każdym krokiem powrót staje się coraz bardziej problematyczny, coraz bardziej nie wiadomo, co jest przed nim i co kryje się za światełkiem. Może to po prostu czynny wulkan.
Aby nie roztrząsać dłużej, Paweł poderwał się mimo bólu nogi i żwawo poszedł po piasku w kierunku światełka, nie oglądając się za siebie.
Chciało mu się pić. Kiedy się wie, że pozostały jeszcze tylko dwa łyki napoju, zawsze się chce pić. Aby odwrócić uwagę od pragnienia, skoncentrował się na bólu w nodze, ale już po dwustu krokach nie musiał tego robić specjalnie — noga drętwiała i ćmiła jak bolący ząb. „Tego jeszcze brakowało, żeby ryby były jadowite — pomyślał Paweł. — Trzeba mi było od razu rwać do brzegu, gdy tylko je zobaczyłem. A ja stałem i gapiłem się całą minutę.”
Uporu starczyło mu jeszcze na pół kilometra. Potem musiał przysiąść, rozluźnić sznur, zwiększyć dopływ tlenu, aby nie utracić przytomności. A mimo to czuł się coraz gorzej. Widocznie stracił dużo krwi. Przez chwilę stało się możliwe, że mógł spojrzeć na siebie z zewnątrz i jako lekarz postawić sobie diagnozę obiektywną i okrutną. Diagnoza brzmiała: „nie dojdzie”!
— A jednak dojdę — odpowiedział Paweł na diagnozę. — Tam czeka Gleb i cała druga wachta.
Znowu zacisnął sznur — odpoczynek mimo wszystko nie pomógł, tylko tlen bezczelnie ulatywał w niebo — i dokuśtykał do zarośli. Krzaki były tutaj wyższe, nie tak kolczaste, bardziej podobne do drzew. Chciał odciąć gałąź nożem, ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa i musiał znowu wydostać pistolet i odpiłować ją promieniem.
Dalej Paweł szedł podpierając się gibką laską i powłócząc chorą nogą. Był zapewne podobny do umierającego wędrowca na pustyni albo do badacza polarnego z dawnych czasów, ostatkiem sił dążącego do bieguna. A jeśli wypadało, aby za wędrowcem polarnym biegł wierny pies, to i Paweł miał swoich towarzyszy, nie tak sympatycznych jak psy, ale wiernych — kilka poczwar unosiło się nad jego głową, raz po raz opadając na piasek. Nie były natrętne, przeciwnie, nawet grzeczne. Ale czuło się, że bardzo pragną tego, aby dwunoga istota jak najprędzej padła na piasek i zdechła.
Kiedyś będą tutaj mieszkać ludzie, pomyślał Paweł. Wybudują domy i ulice i być może nazwą którąś z nich imieniem „Kompasa”. W długie wieczory będą przychodzić na brzeg morza alejkami wytyczonymi w zagajnikach, będą rozkoszować się pasiastym słońcem, zielonkawą wodą, a oswojone poczwary będą pilnować dzieci i przysiadać na męskich ramionach. Ludzie przecież bardzo szybko wpadają na sposób, jak poprzestawiać wszystko do góry nogami. Być może, nauczą się nawet zbierać zieloną pajęczynę z wodorostów i tkać z niej wytworne szale, trwałe, migotliwe, lekkie. A tymczasem on, Paweł, kuśtyka po piasku i prześladują go zupełnie nie oswojone poczwary, pojęcia nie mające o tym, że człowiek to król stworzenia. Tylko człowiek i nikt poza tym…
Ale kto zapalił światełko? Kto wyczekuje podróżnika za otwartymi okiennicami? Czy przywita go życzliwie? Zadziwi się? Przywita ogniem, wystraszywszy się nieznajomego? Przecież jeśli istoty rozumne pojawiły się tutaj stosunkowo niedawno, to mogą się okazać niedostatecznie rozumnymi, aby spieszyć z pomocą jakimś tam kosmonautom.
Ale najważniejsze — to dojść. Nieistotne teraz, czy czeka tam wróg, czy przyjaciel, czy to po prostu wulkan, czy świecący krzak. Jeśli zacznie rozmyślać, da zmóc się wątpliwościom, i siły szybko opadną. Padnie i dostarczy niezasłużonej satysfakcji członiastym poczwarom.
Światełko tymczasem przybliżało się… Brzeg dosyć gwałtownie załamywał się w stronę przylądka, na końcu którego, nieprawdopodobnie daleko, ale o ileż bliżej aniżeli poprzednio, płonęło światełko. Krzaki odstąpiły od brzegu rozerwane niewysoką skalistą grzędą — grzbietem przylądka. Włączywszy na chwilę latarnię Paweł oglądał pobłyskujące czarne skały, regularnie zębate jak ściany starej twierdzy. Potem trzeba było latarnię wyłączyć — poczwary rzucały się na nią z zapamiętaniem. Jeśli wcześniej ich uderzenia wydawały się lekkie, teraz każde zderzenie odzywało się wybuchem bólu i nawrotem obrzydliwych mdłości.
Zrobiło się jeszcze ciemniej, obłoki zamieniły się w zwarty całun i zaczął padać deszcz — gęsty, drobny, ściekający po przyłbicy rozgałęziającymi się strumykami. Paweł od razu zapragnął ochłodzić sobie nim twarz — powinien być przecież świeży i rześki. Podniósł przyłbicę i wychylił głowę na zewnątrz. Krople spadające na czoło były ciepłe i — co najdziwniejsze — deszcz niósł dziwne, odurzające zapachy ziemi skrywającej się za zaroślami, zapachy sennych lasów, soczystych stepów, ogromnych, rozpościerających się na ziemi zaborczych kwiatów, rozpadlin wypełnionych lawą, porosłych błękitnymi mchami lodowców, gnijących pni, z których nocą tryskają snopy kolorowych iskier…
Rozpaczliwym wysiłkiem, tracąc świadomość, otumaniony przywidzeniami, które przyniósł deszcz, Paweł opuścił przyłbicę. Trzeba było siąść na piasku i przepędzić majaki, oddychać głęboko i równo i walczyć z nieodpartym pragnieniem snu. Paweł starał się rozzłościć. Rugał siebie, drwił, wykrzykiwał coś obraźliwego pod adresem poczwar, które rozsiadły się wokół niego kręgiem na piasku…