Выбрать главу

Potem znowu szedł. I wydawało mu się, że w ślad za nim kroczy słoń, wielki szary słoń ze sprężystą trąbą i obwisłymi uszami. Tupał po piasku i doganiał Pawła. Słoń był przywidzeniem i poczwary były przywidzeniem. Światełko także było przywidzeniem. Nie było w istocie niczego prócz piasku i wody. Dobrej zielonej wody. Jak miękko byłoby w niej poleżeć. Woda zaniesie go z powrotem do statku, położy przy luku, i Gleb Bauer sam, z własnej woli wyszedłszy z anabiozy, podejdzie, weźmie Pawła na ręce, zaniesie do kajuty i powie: „Zuch z ciebie, Sława, daleko zaszedłeś”.

Potem przyszło rozjaśnienie umysłu. Ból. Szare, niskie niebo. Szorstki piasek. Skały nawisłe nad wąskim, piaszczystym pasemkiem zakrywające światełko. Paweł walcząc z bólem i błogosławiąc go za to, że przywrócił mu świadomość, oparł się ręką o skałę, wyciągnął tubkę z sokiem i dopił ją. Poczuł się jeszcze gorzej, ale w głowie mu pojaśniało. Natychmiast pospieszył naprzód, bojąc się na nowo utracić świadomość, zwariować, uwierzyć w łaskawość fal i spokój.

Ale słoń wciąż szedł za nim. On jedyny pozostał z przywidzeń. Jego kroki były realne, ciężkie, wydawało się, że piasek drży i ugina się pod nim.

Niepokoiła go nieobecność światełka. A nuż przejdzie obok, minie je, a nie starczy mu sił aby zawrócić, wdrapać się na skałę, obejrzeć się. Paweł zupełnie nie mógł sobie wyobrazić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy skręcił w przylądek. Luki w świadomości mogły być chwilowe, ale mogły i trwać długo.

A słoń jest zupełnie blisko. Dyszy za plecami. Wystarczyłoby tylko, aby Paweł odwrócił głowę, a widzenie zniknie. Ale w żaden sposób nie potrafił się zmusić, aby to zrobić. Zmęczył się nie tylko fizycznie. Zmęczyło się wszystko — rozum i wyobraźnia, i uczucia. Umysł odmawiał przyswajania nowych obrazów i reagowania na nie, nie był w stanie ani się ich bać, ani ignorować. Było mu zupełnie wszystko jedno, czy idzie za nim słoń, czy to tylko płód chorej wyobraźni, ostatek majaczeń. Mimo wszystko Paweł obejrzał się. Miał nadzieję, że nie zobaczy niczego, oprócz poczwar.

Ale słoń był. Nie, to nie był żaden słoń. Po prostu kolos, bryła w kształcie amfory w niepojęty sposób kolebiąca się za nim z tyłu, dopasowująca swój ruch do szybkości człowieka, nawet utykająca na jedną stronę, jakby powłóczyła nogą. Nie miała ani oczu, ani trąby. Tylko w najbardziej nieoczekiwanych miejscach jej ogromnego ciała nagle wzdymała się szara błonka, tworząc krótkie macki.

Paweł włączył latarnię. W tym momencie przepadł gdzieś ból i ogarnęła go złość, którą tak bezskutecznie starał się w sobie wzbudzić. Przecież tylko parędziesiąt kroków pozostało do celu, do światełka. Tak się nie robi. To nieuczciwe. To wprost nieuczciwe ze strony planety.

Bryła nie odstąpiła, tylko w tym miejscu, na którym spoczął promień latarni, utworzyło się zagłębienie, jakby światło namacalnie napierało na błonę. Paweł powiódł promieniem po ciele bryły, i ta z nieoczekiwaną lekkością umknęła spod niego, rozdzielając się na dwie części tworzące kształt podobny do klepsydry.

Wyszarpnął pistolet, nacisnął spust, ale promień, który emitowała broń, pociągnął się cieniutkim pasemkiem, chłodnym i niegroźnym, i urwał się przed bryłą. Paweł odrzucił pistolet. Był za ciężki jak na jego obecne siły i zupełnie bezużyteczny.

Paweł i bryła stali naprzeciw siebie. Wyłączył latarnię. Bryła rozrosła się wszerz i znowu stała się worem kartofli o wysokości dwupiętrowego domu. Jedna z poczwar podleciała nieostrożnie zbyt blisko do niej, i wyciągnięta z błony macka schwytała ją i schowała w głębi ciała.

— Do diabła! — zaklął Paweł, kolos zakołysał się usłyszawszy głos. — Lepiej jednak pójdę.

Odwrócił się do bryły plecami, bo i tak nic innego nie mógł zrobić, i poszedł. I tylko deszcz zbyt głośno stukał w hełm, dzwoniło w uszach. Ale trzeba było iść i nie odwracać się.

Kolos zbliżył się do niego. Czuł to nie odwracając się. Skały rozstąpiły się, przylądek się kończył. Jedna ze skał, wyższa od innych, z płaskim szczytem, stała na samym jego skraju. To na niej paliło się światełko, a raczej oślepiająca latarnia umocowana na słupie. Wokół światła roiły się poczwary, podstawa słupa usiana była ich trupami. Do szczytu latarni, do pomostu, na którym stała zamocowana, było z pięć metrów. Na tym samym pomoście widoczny był czarny dwumetrowy blok, mieszczący widocznie urządzenia zasilające. I to wszystko.

Nie było chatki z otwartym oknem, nie było jaskini z płonącym ogniskiem, nie było nawet czynnego wulkanu. Była po prostu automatyczna latarnia morska, ustawiona przez kogoś mieszkającego daleko stąd i wątpliwe, czy często tu zaglądającego.

Wyprawa utraciła cały sens. Paweł wczołgał się na skałę z tej strony, z której stok był łagodny. Na ten ostatni odcinek drogi starał się zebrać wszystkie siły, lecz nie było ich skąd brać. Mógł przejść prawie wszystko i znieść prawie wszystko, gdy przed sobą miał cel. A gdy celu zabrakło…

Bryła także pełzła po skale, odrobinę szybciej aniżeli Paweł. I gdy dotknął na koniec metalicznego, błyszczącego od deszczu gładkiego słupa, bryła wypuściła macki i dotknęła jego nogi. Chorej, zdrętwiałej nogi. Straszliwy ból zmusił go do krzyku, ponieważ macka odkryła dziurę w skafandrze i wpiła się w ranę.

Paweł wyszarpnął nogę, przywarł do słupa, ręka natrafiła na drążek i wpiła się weń kurczowo. Krótkie pręty sterczały po obu stronach słupa — po tej drabince wdrapywał się widocznie pracownik konserwujący latarnię. Pawłem kierował już tylko instynkt samozachowawczy. Świadomość wyłączyła się, nie wiadomo dlaczego po głowie krążyła tylko jedna myśclass="underline" dobrze byłoby, gdyby przyjechał latarnik, latarnik… Potem była ciemność i jeszcze większy ból — to druga macka pełzła po nodze. Świadomość wróciła mu dopiero na pomoście latarni. Nigdy potem nie mógł zrozumieć, jak zdołał pokonać te pięć metrów wysokości ze sparaliżowaną z bólu nogą, opadły z sił. Patrzył w dół. Ciemna bryła otoczyła słup i pełzła powoli ku górze. Paweł wyciągnął nóż i chlasnął nim po pierwszej wydostającej się na pomost macce. Macka cofnęła się i schowała, ale na jej miejsce wygramoliła się nowa.

Paweł cofał się powoli w stronę czarnego pudła energobloku. Był w nim właz, ale zamknięty. Wodził ręką po gładkiej twardej powierzchni, mając nadzieję odnaleźć jakiś przycisk albo dźwignię, i nie śmiał odwrócić twarzy w jej stronę, ponieważ trzeba było stale siec nożem po upartych płatkach drapieżnego kwiata, zatrzymując je promieniem światła. A płatki zwijając się spełzały do środka, kwiat za wszelką cenę chciał zamknąć w swym kielichu nogi Pawła. Właz otwarł się nieoczekiwanie. Wpadając do środka Paweł stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, światło płonęło równo i jasno. Leżał w niewygodnej pozie utknąwszy głową w kącie pudła. Żył. Za otwartym lukiem błyszczały krople deszczu drżąc w locie, jak drży wszystko, na co się patrzy przez osłonę siłową.

Paweł siadł i rozglądał się powoli. Głowa bolała go tak, że chciało się ją odkręcić i pożyć choć chwilę bez niej. Nogi nie miał. Ściślej — nie czuł jej. Czarne na zewnątrz pudło, w środku okazało się jasne, a zarazem większe. Przez całą boczną ścianę ciągnął się pulpit. Wisiał nad nim maleńki obrazek, zwykła stereopocztówka, jakie ludzie posyłają sobie na Nowy Rok: brzozowy zagajnik, słoneczne plamy na liściach i białe obłoki na niezwykle błękitnym niebie. Kosmonauci stają się sentymentalni z dala od Ziemi. I jeśli gdzieś w drodze, czy to na Marsie, czy na Saturnie, dogoni ich poczta, przechowują te pocztówki pieczołowicie i wieszają je na ścianach kajut.