Выбрать главу

Cała reszta była już zrozumiała i prosta: pulpit dalekiej łączności, zapasowy skafander na wypadek, jeśli kosmonauta, który uległ wypadkowi, dotrze do automatycznej latarni ustawionej przez zwiadowców na bezludnej planecie, szafka z wodą, lekarstwami i żywnością, broń, przenośny blok energetyczny…

Kiedyś dawno temu ludzie w tajdze, opuszczając zagubioną w głuszy chatkę, pozostawiali w niej zapas soli, zapałki, naboje, które mogły się przydać podróżnemu opadłemu z sił lub błądzącemu. I takie radiolatarnie tradycyjnie nazywano chatkami. Nie wiadomo kto i kiedy wymyślił tę nazwę, ważne, że się przyjęła.

Mruczały przyrządy i do Centrum nieprzerwanie płynęła informacja o temperaturze powietrza, wilgotności, sejsmice planety. Planeta nie była jeszcze zbadana, ale chatka stała i czekała na człowieka. I nawet okryła go swoim polem siłowym, gdy dopadł go prześladowca, i otwarła przed nim drzwi, dlatego że potrafiła odróżnić człowieka od każdej innej istoty.

Najpierw Paweł dobrał się do apteczki, odszukał środki antyseptyczne, tabletki uśmierzające, ściągnął skafander, pokiwał ze współczuciem głową, ujrzawszy, w co zamieniła się noga. Wrócił mu humor i pożałował nawet, że w chatce nie ma kamery, która pozwoliłaby mu uwiecznić tę siną, opuchniętą kłodę, tak niedawno będącą nogą lekarza pokładowego. Następnie stracił trochę czasu starając doprowadzić się do normy.

Potem przekuśtykał do pulpitu łączności, przełączył radiostację na ręczne nadawanie i wystukał SOS na wszystkie kosmiczne kanały. Poza kolejnością. I słyszał, i widział, jak zamierała łączność w galaktyce, jak przerywają pracę stacje planet i statków, jak wsłuchują się radiotelegrafiści w słabe, dalekie wołanie, jak w Centrum Kosmicznym zapalają się sygnały alarmowe, a anteny wirują nastawiając się na chatkę numer taki i taki, a nie znany Pawłowi statek, znajdujący się w sektorze dwunastym, otrzymuje rozkaz, aby niezwłocznie zmienił kurs…

Kiedy przyszło potwierdzenie łączności, Paweł dowiedział się nawet nazwy idącego na pomoc statku — „Segieża”. Będzie tutaj za tydzień, albo może trochę wcześniej.

Potem położył się spać. Spał sześć godzin i obudził go niepokój, poczucie konieczności podjęcia jakiejś decyzji, zrobienia czegoś i spieszenia dokądś. I zrozumiał, że nie powinien siedzieć dłużej w tej zacisznej skrzynce i wylegiwać się. Że to wręcz nie wypada. Szczególnie kiedy noga jest już sprawna (choć trochę pobolewa), a w kieszeniach zapasowego skafandra mieszczą się naraz dwa pistolety.

Zawiadomił Centrum, że wraca na statek. A tam odpowiedziano mu „w porządku”, ponieważ nie wiedziano, że do statku jest dziewięć kilometrów pieszo — a zresztą, co to znaczy dziewięć kilometrów dla dyspozytora Centrum, mierzącego odległości tylko parsekami?

Paweł zszedł po drabince. Było zupełnie ciemno. Zmierzch kończył się. Poczwary biły jak ćmy o szkło latarni. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak będzie musiał zejść do wody, kiedy trzeba będzie obchodzić zdradziecką rzekę, zmarszczył się pomyślawszy, że słoń może przyjść nie sam, a w towarzystwie. Ale ostatecznie wszystko to były głupstwa. Najważniejsze, że statek „Segieża” za tydzień albo trochę wcześniej wyląduje na brzegu.

I lekko utykając, poszedł po ubitym piasku tuż przy zielonej wodzie. Fale niosły na swych grzbietach świetlistą, fosforyzującą pianę i starały się lizać jego buty. Padał drobny deszcz niosący z sobą widzenia o lasach, stepach i ogromnych, drapieżnych kwiatach, szczelinach wypełnionych lawą, o lodowcach porosłych błękitnymi mchami i gnijących pniach drzew, z których tryskają snopy kolorowych iskier…

Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek

Czesław Chruszczewski

Drzewo Nie-Drzewo

Z okien tych domów dobrze widać park du Champ de Mars, no i oczywiście wieżę Eiffla. Pan Barbet siedział na tarasie, odpoczywając po upalnym męczącym dniu, i patrzył w lipcowe niebo. Dochodziła godzina pierwsza. Daleki grzmot sprawił, że pan Barbet wstał, podszedł do balustrady i pomyślał: „Nadchodzi burza”. W chwilę później dostrzegał rój meteorów, kilkanaście srebrnych smug nad Laskiem Bulońskim. „Ach, jakież to piękne — stwierdził w duchu — warto było posiedzieć na tarasie” do pierwszej w nocy.” Smugi zgasły, znowu zagrzmiało. Pani Barbet krzyknęła przez sen i obudziła się.

— Śniłam koszmar — powiedziała do męża.

Stali teraz oboje przy balustradzie.

— Oberwała się chmura, Sekwana wystąpiła z brzegów i woda zalała całą naszą dzielnicę. Po Polu Marsowym pływały tratwy i łodzie. Tysiące ludzi wspinało się po wieży Eiffla. Jak to dobrze, że mieszkamy na jedenastym piętrze — zakończyła pani Barbet, otulując się szlafrokiem.

— Zimny wiatr — skonstatował mąż. — Wracaj do łóżka.

— Bardzo zimny. Spójrz! — zawołała pani Barbet — pada śnieg.

— Śnieg o tej porze? — zdziwił się pan Barbet. — To niemożliwe.

— Więc co takiego?

— Płatki czegoś, ale nie śniegu. Lekko fosforyzują, opadają na trawniki i trawa poczyna jarzyć się błękitnym światłem. Dziwne zjawisko.

— Mój sen — zaczęła pani Barbet i umilkła nagle, bo poczęły płonąć drewniane ławki w parku.

— Zatelefonuję po straż pożarną — zdecydował pan Barbet.

Przyjechał jeden wóz, trzy ławki spłonęły, dwie ocalono. Podoficer straży przeciwogniowej podziękował panu Barbet za obywatelską postawę.

— Mogły spłonąć wszystkie ławki — mówił — a od ławek mogły zająć się drzewa, od drzew domy, być może, pana interwencja uratowała Paryż przed pożarem.

— Pan uprzejmie przesadza — bronił się pan Barbet.

— No, w każdym razie szkoda by było tak pięknych, starych drzew.

— O, meteor! — zawołał pan Barbet.

— Spadnie na nasze głowy, uciekajmy, uciekajmy! — krzyczała pani Barbet.

Ognista kula rąbnęła w sam środek klombu, ziemia lekko zadrżała, zadźwięczało szkło w mieszkaniach.

— Do diabła! — zaklął podoficer i podbiegł do samochodu.

Po upływie pięciu minut przyjechało pół tuzina wozów strażackich, zapalono reflektory i wówczas pan Barbet zobaczył krater o średnicy dwudziestu metrów.

— Nic się nie stało — uspokajał żonę — na Pole Marsowe spadł niewielki odłamek meteorytu.

Następnego dnia przyjechał Ekspert, obejrzał uważnie miejsce upadku meteorytu, złożył wizytę panu Barbet, uważnie wysłuchał jego relacji o przebiegu wydarzenia, po czym oświadczył:

— Meteoryty napotykają na opór powietrza w atmosferze, przed meteorytem tworzy się poduszka silnie sprężonego powietrza, która rozgrzewa się do temperatury tysięcy stopni i świeci oślepiająco jaskrawym światłem. Rozgrzewa się także powierzchnia bolidu. Początek świecenia następuje zazwyczaj na wysokości 100 do 120 kilometrów nad Ziemią. Część substancji meteorytu rozpryskuje się w atmosferze w małe kropelki, które natychmiast zastygają. Z tych cząstek złożone są pyłowe ślady bolidów, osiadające później na powierzchni Ziemi. Oto przypuszczalne wytłumaczenie dziwnego zjawiska.

— Pył? Ja widziałem świecące płatki — pan Barbet miał wątpliwości.

— Zapewne refleks światła — odparł Ekspert — albo meteoryt posiada szczególne właściwości.

— Panie profesorze — do Eksperta podszedł policjant czuwający nad kraterem. — Na samym dnie tego dołu wyrosło drzewko nie — drzewko.

— Co to znaczy, drzewko nie — drzewko? — Ekspert zbliżył się do krateru.