Выбрать главу

Obaj z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w kulistą koronę drzewa, szybującą nad dachami Paryża.

— No i drzewo zaspokoiło swój głód — stwierdził Ekspert. — Gdy Barbet objął ramionami pień, korona poderwała się i pomknęła w górę.

— Porywając pana Barbet — uzupełnił asystent Eksperta.

— Resztki drzewa sczerniały — oznajmił prefekt policji.

— Nie będziemy bombardować zwęglonego pnia — oświadczył Generał. — To zbyteczne.

— Porwano człowieka — przypomniał asystent. — Trzeba sporządzić protokół.

— To również zbyteczne — powiedział Ekspert. — Byliśmy świadkami wniebowstąpienia — uczony westchnął z ulgą i dodał rozbawiony:

— Ci pisarze mają pomysły, no, no!

Vladimir Colin

W zamkniętym kręgu

Tak, umarłe domy stały całe. Tam, gdzie przez nieliczne wyrwy w ścianach widać było rozszczepione końce belek, łóżko niby motyl w gigantycznym zbiorze owadów unosiło się nieruchome, dywan przybierał kształt blaszanego namiotu. Rzeźba oderwana od pękniętego frontonu spadła na plac i kobieta ze smoły, po pas zagrzebana w popiele, błagalnym gestem wyciągała jeszcze ręce ku pogiętym szyldom i metalowym szkieletom, urozmaicającym jednostajną szarość. Gdyby nie brak szyb okiennych, w których niegdyś odbijało się jaskrawe słońce, w których przesuwały się ludzkie twarze, domy wydawałyby się na ogół nie tknięte, tyle tylko, że pomalowane czarną, żałobną farbą, tak starą i tandetną, że łuszczyła się wszędzie. Ale ziejące czernią wyrwy odbierały nadzieją.

Zwęglone, odarte z liści drzewa niby ogromne łapy indycze zwrócone ku słońcu podpierały niewiarygodne niebo, śmiesznie błękitne w niepotrzebnym teraz spokoju, z którego znikły kwiaty i kaktusy. Od dawna obróciły się w popiół, podobnie jak myśli, utworzyły warstwę jałową, całun na trupie miasta bez trupów.

Przy najlżejszym powiewie z warstwy tej wzbijał się pył. Wyrastał w słup wirujący i podnosił się na wysokość tego, który oddychał tam, gdzie oddechy zostały zdławione, rozpędzał się i gnał z obłędną prędkością. Wkrótce jednak ów martwy wir, zatrzymany nie istniejącą przeszkodą, wpadał w popłoch i jak bąk kręcił się w miejscu, wahał się przez chwilę, rzucał ogłupiały w lewo, w prawo, wstecz, przestępował jakby z nogi na nogę, gotując się do straceńczego skoku. Bez widocznego powodu dawał wszakże za wygraną i równie bez sensu pędził z powrotem, jakby miał przekazać coś, co można wyrazić jedynie zupełną niezbornością ruchów.

„Jak myśli dziecka” — stwierdzał wówczas, ślizgając się spojrzeniem po domach zabitej ulicy. Wir wwiercał się w warstwę popiołu. Wszystko znów nieruchomiało pod błękitnym niebem, on zaś dalej szedł wśród tak znajomych ciągów zwapniałych ścian, w których skręcały się czarne futryny okien i drzwi rozdęte niby ciała topielców. Zdawać by się mogło, że cudowne drożdże trawią to drewno od wewnątrz, ale przecież drożdże przyszły z zewnątrz. Drewno nie ponosiło żadnej winy, można z nim zrobić wszystko.

Tutaj znajdował się plac. Chaos na środku, jeździec znieruchomiały w galopie, który urągał stuleciom. „Zwykła robota” — pomyślał, wykonywał ją mnóstwo razy podczas praktyki szkoleniowej, cała nowość polegała na tym, że skończył studia i otrzymał pierwsze zadanie. Dlaczego więc odczuwał niepokój? Jakby w poszukiwaniu odpowiedzi przesunął wzrok po monumentalnych gmachach, otaczających plac.

Górując z wysokości frontonów w szlachetnych grupach alegorycznych kamienni mężowie i niewiasty nadal zachowali iluzje, iluzje tych, co wymyślali alegorie w epoce, która jeszcze żywiła iluzje. Teraz znikła epoka wraz z iluzjami, ale kamień trwał nadal. Może i słusznie.

Wstąpił po szerokich schodach, omijając złamany cień człowieka, ścielący się niby chodnik na stopniach. Otwarte drzwi krzywo zwisały na zawiasach, kurz i popiół wniknęły w grube mury, obejmując podstawy marmurowych kolumn. Opanowując nieoczekiwane zdumienie, którego powodu nie pojmował, zdjął plecak, położył go na warstwie martwicy i przygotował się, jak zwykle do przywołania nocy poprzedzającej, nocy ostatniej. Słyszał własny oddech. Sprawdził połączenia. W znanym sygnale rozległ się dźwięk ostrzegawczy. Wówczas pchnął igłę i znalazł się nagle w ciemności, która jednak miała inną konsystencję. Nie z braku światła. Wprawdzie oczekiwał odgłosów życia, lecz słysząc je teraz, mimo woli rzucił się do okna, niebacznie minąwszy śpiącego portiera, który pojawił się również w swojej klitce.

Plac jaśniał od lamp jarzeniowych, wyzłacających jeźdźca zastygłego w galopie. Jaskrawe światła wybuchały i gasły na fasadach domów. Barwne pojazdy roiły się i pomrukiwały, lecz w prawdziwe zamieszanie wprawił go widok ludzi tłumnie przemierzających plac. Szli, śmiali się, gestykulowali na jego oczach, jakby nie domyślali się wcale, co ich czeka nazajutrz; pozwalali mu trwonić przy nich czas już dawno miniony, czas, który dla niego nie istniał. Był to czas skradziony, wskrzeszony ze zmarłych, obcy czas obcego świata, wszystko, co teraz widział, przypominało widowiska oglądane tylekroć na uczelni, wszystko było nieodwracalnie, nie mogące się odstać.

Ostatnim razem, na zalanej wodami Arhaurze, ludzie sztucznie powróceni do życia przyłączyli się do zmagań z powodzią; wraz ze swymi kolegami z Instytutu Interwencji śledził daremne wysiłki ludzi skazanych, ale do ostatniej chwili czepiających się nadziei, że wały wzniesione w gorączkowym pośpiechu wstrzymają napór wód. Byli wówczas świadkami miotania się nieszczęsnej ludzkości i aczkolwiek ledwo mogli się powstrzymać od udzielenia pomocy tym, którzy na ich oczach spadali w huczące, czarne odmęty, aczkolwiek profesor musiał przypomnieć, że prawo nie pozwala na zmienianie przeszłości w tak szerokim zakresie, gdyż mogłoby to być źródłem nieobliczalnych komplikacji w czasie — wszystko to mieściło się w znanym, tragicznym porządku. Natomiast teraz ten spokój letniej nocy wydawał się złowieszczy.

— Stel! — szepnął mu ktoś do ucha — Stel!

— Tak.

— Czy coś się stało?

— Nie — odparł Stel, ale spojrzał na zegarek i stwierdził, że istotnie za długo zwlekał. — Zaraz zacznę.

Wysłannicy do innych miast okazali się pewno bardziej punktualni. Raz jeszcze objął spokojnym spojrzeniem tłum falujący na placu i z odrobioną żalu wszedł wyżej po schodach. W czasie umarłym dla miasta przygotował wszystko, by odnaleźć instalację w jego czasie żywym, ale nie myślał teraz o tym. Widok jaśniejącego placu stał mu przed oczami, pierzchła radość, z jaką przed kilkoma dniami przyjął wiadomość, że weźmie udział w akcji ratowniczej. Właściwie ta naiwna radość zbladła już wówczas, gdy wkroczył między dziwnie znajome fasady wypalonych domów.

W słabym świetle, dochodzącym przez okna z placu, dostrzegł na piętrze galerię obrazów. Rzeźby majaczyły niewyraźnie na podłodze. Było na tyle jasno, że się zorientował w sytuacji i pewnym krokiem skierował się ku narożnemu oknu. Za kotarą znalazł wyłącznik. Zawczasu ustalono współrzędne odbioru i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przesuwać lśniący receptor przed każdym kolejnym przedmiotem.