Выбрать главу

Tam, z lewej strony, miał się utrwalić na zawsze pochylony cień człowieka. Lecz nie portiera, jak przypuszczał. Przygryzł wargi. Musiała gdzieś być szczelina, nie wolno było dopuścić, by koło się zamknęło. Miał teraz broń i oni o tym wiedzieli. Póki będzie żył, Maria miała żyć także.

— …koszmarem. Bo przecież to wszystko nieprawda! Ty nie istniejesz, muzeum nie jest ogołocone, jestem w domu i zaraz się obudzę…

— Zbudź się! — zawołał ponownie Stel obracając ją ku sobie i przyciskając wargi do jej warg.

Przetłumaczyła Danuta Bieńkowska

Jozsef Cserna

Przeszczep mózgu

Dziennik prof. dra Cassio Klebera

Chociaż — w związku z pewnym niezwykłym i ważnym wydarzeniem — zaczynam swój dziennik w dniu nowego, 101 roku nowej ery (według starego kalendarza — 7 listopada 2018 r.) to jednak muszę wrócić do spraw o wiele dawniejszych. Zawsze odnosiłem się z rezerwą do pisania dziennika, widząc w tym przejaw megalomanii, lecz w obecnej sytuacji czuję się usprawiedliwiony i sądzę, że ewentualny przyszły czytelnik również uzna powód, który skłonił mnie do pisania, za dostatecznie ważny.

Nie będzie to tania kokieteria, gdy stwierdzę, że moje nazwisko jest znane na całej kuli ziemskiej, tym bardziej że właśnie dzięki tej sławie znalazłem się w sytuacji, jakiej próżno by szukać w całej historii ludzkości.

Jednym z najważniejszych problemów nauki było zjawisko zdolności regeneracji komórek nerwowych, a ściślej — brak tej zdolności. Te najbardziej trwałe części ludzkiego organizmu, jeśli ulegną obrażeniom, nie są zdolne do odnowy w takim stopniu, jak poszczególne inne organy. Było ogólnie wiadomo, że komórki ludzkiego organizmu w określonym czasie, w różnej mierze wymieniają się i odnawiają; jedne wolniej, inne szybciej — z wyjątkiem komórek nerwowych, które w końcowym stadium swego rozwoju służą człowiekowi do śmierci. To tłumaczy, dlaczego bardzo starzy ludzie pamiętają wydarzenia z bardzo wczesnego dzieciństwa, z okresu budzenia się ich świadomości. Także w czasach, gdy medycyna stała już na wysokim poziomie, lekarz pozostawał boleśnie bezradny wobec problemu obrażeń nerwów, ziarninowania i zrastania się zniszczonych komórek nerwowych.

Właśnie w tej dziedzinie dokonałem odkrycia — nie pierwszego zresztą — które zyskało światowy rozgłos. W wyniku tysięcznych badań enzymów początkowego stadium embriona, rozwijającego się z komórki jajowej, odkryłem wreszcie czynnik wpływający na wzrost komórki nerwowej, co doprowadziło z kolei do odkrycia, w wyniku tysięcy nowych doświadczeń, antymaterii, tworzącej się w trakcie pełnego rozwoju komórki nerwowej, kończącej ten rozwój i tym samym zapewniającej konserwację owej komórki. Dało to nauce klucz do ziarninowania komórki nerwowej. Dzięki temu odkryciu moje nazwisko znalazło się na łamach pism naukowych tuż obok nazwiska Pasteura i Pawłowa.

To wyjaśnia też moją szczególną sytuację w publicznym życiu naszego kraju. Wszyscy znali moje lewicowe przekonania i moje polityczne wystąpienia przed ustanowieniem obecnego systemu państwowego. Jednak kierownictwo nowego systemu, tak przeciwne moim poglądom i przekonaniom, nie tylko pozostawiło mnie na kierowniczym stanowisku znanego już wówczas w świecie Instytutu Regeneracji Nerwów, ale dużym poparciem finansowym umożliwiło mi rozwinięcie Instytutu w największą i najpoważniejszą placówkę tego rodzaju na świecie.

Fakty, które przytoczyłem, i wydarzenia dnia dzisiejszego stały się punktem zwrotnym w wyznawanych przeze mnie dotychczas poglądach na pisanie dziennika: wczoraj po południu, piętnaście po trzeciej, przywieziono do Instytutu prezydenta państwa, przywódcę obecnego prawicowego, autokratycznego systemu państwowego. Dyktator doznał w wypadku samochodowym ciężkich obrażeń mózgu. Przywieziono go w eskorcie zdenerwowanych i podnieconych, podejrzliwych i wrogo nastawionych adiutantów i generałów.

Wezwano mnie do Instytutu z domu, i zastępca dyktatora, urzędnik o wojskowej postawie, znany powszechnie pod przezwiskiem „dzika świnia”, oświadczył na wstępie, że ja i cały personel Instytutu odpowiadamy głową za dyktatora. Machnąłem ręką i natychmiast pośpieszyłem do chorego. Moi dyżurni współpracownicy poinformowali mnie, że jakkolwiek obrażenia są poważne i spowodowały całkowitą utratę przytomności, to jednak nie istnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo dla życia pacjenta i że wstępne czynności zostały już przy nim wykonane. Ja również obejrzałem chorego i wróciłem do niecierpliwej „dzikiej świni”. Nie będę opisywał dosłownie, co mu powiedziałem, ale brzmiało to mniej więcej tak: — Organizm człowieka, a zwłaszcza jego system nerwowy to nie to, co wojsko, które możecie na komendę posłać, gdzie wam się podoba, i wojsko natychmiast „rusza — chociaż i tam zdarzają się potknięcia… — Wówczas spojrzał na mnie z wielką złością, ale nie dałem sobie przerwać. — Medycyna nie jest wszechmocna — ciągnąłem dalej — pan również dobrze wie, że na śmierć nie ma lekarstwa. Jestem lekarzem i składałem przysięgę, że zawsze dla ratowania zdrowia i życia chorego zrobię wszystko, na co mnie stać, bez względu na to, czy będzie to żebrak, czy cesarz… Ale jeżeli siły natury okazują się mocniejsze niż moje, muszę się poddać. Jeżeli mi panowie nie ufają, to są w stolicy inne świetne zakłady lecznicze i tam proszę zawieźć wodza, którego życiu nie zagraża zresztą w tej chwili niebezpieczeństwo.

Obwieszony orderami zastępca wodza wściekle przewracał oczami, a następnie oddalił się oświadczając, że jeszcze ze sobą porozmawiamy! Jeden z członków eskorty, wbrew wszystkim naszym zakazom, pozostał przy łóżku chorego, więc w końcu wzruszyłem ramionami i zostawiłem go tam. Kiedy wychodziłem z Instytutu, zobaczyłem, że gwardia dyktatora obstawiła wszystkie wejścia i nie wpuszcza tych, którzy starają się wejść do środka. Wszędzie naokoło stali uzbrojeni wartownicy, a do jednego z pawilonów wpakowała się cała grupa żołnierzy.

Jeszcze tego samego dnia, po kilku godzinach, wezwano mnie w pośpiechu na nadzwyczajne posiedzenie rady państwa. Po drodze okazało się, że obraz wieczornej ulicy jest jakiś inny niż zwykle, więcej było policjantów, tu i ówdzie można było zobaczyć włóczące się grupy. Hałaśliwe towarzystwo umilkło, gdy wkroczyłem w eskorcie straży, która towarzyszyła mi od bramy. Mierzono mnie wzrokiem z nieukrywaną niechęcią. Po trwającej kilka chwil nieprzyjemnej ciszy mój przedpołudniowy rozmówca zaproponował mi miejsce obok siebie i w „małym wykładzie” przedstawił mi punkt widzenia kierownictwa. Nie ukrywał, że system — a oczywiście i wódz — uważają mnie za otwartego wroga. Wyraził też przypuszczenie, że gdybym mógł, utopiłbym wodza w łyżce wody i zadowoleniem przyjął upadek całego systemu. Nie mogę się zatem dziwić, że śledzą mnie bardzo bacznie i wzywają jednego z najwybitniejszych chirurgów, aby kontrolował leczenie. Na wszystko się zgodziłem, nawet pokiwałem aprobująco głową i poprosiłem, żeby wezwano tego profesora natychmiast, bo sytuacja wymaga bezzwłocznej konsultacji.

Zanim jednak przybył, ja również zabrałem głos i starałem się mówić tak, żeby słyszało całe towarzystwo. Panowie dobrze wiedzą — mówiłem — że jestem przekonanym, zdecydowanym wrogiem waszego systemu i oczywiście nie żywię sympatii również dla waszego wodza. Ale — jak już powiedziałem w Instytucie — jestem przede wszystkim lekarzem i nie muszę nic więcej dodawać… Zanim zacząłem mówić dalej, poprosiłem bliżej obecnego na sali naczelnego ideologa całej tej bandy, którego znałem ze zdjęć. Ta nadzwyczaj inteligentna bestia, „szara eminencja” wodza, wbrew całej swojej nikczemności jest facetem o bardzo ujmującej powierzchowności i sposobie bycia, i na pierwszy rzut oka widać, że ma duży autorytet u reszty. Krążyła wieść, że widoczna w ostatnich zarządzeniach dyktatora powściągliwość i rozwaga, która zapobiegła chwilowo wybuchowi krańcowej nienawiści narodu, to jego zasługa. Swoje słowa kierowałem przede wszystkim do niego. Powiedziałem, że jak mi się zdaje, niewiele znaczy dla nich etyka lekarska, ale jest coś innego, na co muszę zwrócić uwagę. Jeżeli nawet cały system uważam za zjawisko nieskończenie szkodliwe, wobec którego walka jest żywotnym interesem całego narodu, to jednak uznaję, że mogą być — i są — w historii takie chwile, w których eksperyment obalenia istniejącego systemu przyniósłby więcej szkody niż pożytku, a jeżeli chodzi o politykę zagraniczną i wpływ na opozycję, mógłby oznaczać szkodę wprost niepowetowaną. Nie jestem głuchym i ślepym „rewolucjonistą”, który dla idei zaryzykowałby ogólne spustoszenie. Naszym celom nie sprzyjałby zresztą upadek polityki zagranicznej wodza, która nie odbiega obecnie w sposób krańcowy od naszych założeń.