Выбрать главу

Uważnie śledzący mnie ideolog, łobuz w okularach, w trakcie potakiwał głową, kiedy zaś skończyłem, wstał i oznajmił, że go przekonałem, i ze swojej strony ufa mi i proponuje to samo reszcie. „Dzika świnia” wściekle wiercił się na wszystkie strony, ale nie śmiał się odezwać, pozostali też milczeli. Tymczasem przybył profesor N. Cornelius. Kiedy zakomunikowano mu ich życzenie, natychmiast podniósł rękę na znak protestu i oznajmił, że uważa to wezwanie nie tylko za niegodny zamach na medycynę, ale przede wszystkim za rażącą niesprawiedliwość wobec mojej osoby, mojego autorytetu i sławy Instytutu, w czym nie chce brać udziału… i, zwracając się do mnie, wyraził ubolewanie nad tą sprawą i zapewnił mnie o swoim głębokim szacunku… W czasie gdy zmieszane towarzystwo coś bełkotało, podaliśmy sobie ręce, po czym poprosiłem radę, by ochronę wojskową ograniczono do budynku, w którym znajduje się pokój prezydenta, tak by Instytut mógł działać zgodnie ze swoim przeznaczeniem, i oddaliłem się, oczywiście w asyście…

Wszystko to jednak nie stanowiłoby dostatecznego powodu, bym zaczął pisać dziennik. Zeszłej nocy niewiele spałem, ale nie z niepokoju o los dyktatora, bo był przecież w dobrych rękach moich współpracowników w Instytucie. Szczególne zaufanie mogłem mieć do swojego pierwszego asystenta, dra Matthiasa Felsena, który w wyniku wieloletniej praktyki umiał przynajmniej tyle samo, co ja. Co innego jednak tłukło mi się po głowie. Muszę w tym miejscu przypomnieć kilka problemów z dziedziny biologii medycyny — i związane z nimi odkrycie — które wzbudziły w przeszłości wielkie zainteresowanie.

Pamiętamy, jak ważnym czynnikiem przy transfuzji była sprawa zgodności grupy krwi, w dziedzinie przeszczepów natomiast jaką ogromną, niezwalczoną trudność oznaczały indywidualne właściwości białka, co nie dopuszczało do wprowadzenia do organizmu białka pochodzącego od jakiejkolwiek innej jednostki — z pewnym małym wyjątkiem w wypadku bliźniąt jednojajowych. Nie chcę tu wskazywać na znane już zresztą dzisiaj powszechnie eksperymenty dokonywane w większości przypadków przy mojej współpracy, które rozwiązały wreszcie z powodzeniem te problemy i utorowały drogę metodom, których nawet sobie nie wyobrażano.

W tej dziedzinie istniało jednak coś, czego świat — oprócz mnie i Felsena — jeszcze nie znał. W wyniku długich badań i serii eksperymentów udało nam się w zeszłym roku rozwiązać problem — dla większej jasności piszę językiem potocznym — izotopowego oznaczenia przewodzenia nerwu. Spróbuję istotę tego zagadnienia wyjaśnić za pomocą nieco prymitywnego porównania. Z pewnością widzieli już państwo instalowanie i naprawę przewodów telefonicznych. Każdy przewód, ujęty w kablu w wiązkę, ma innego koloru powłokę izolacyjną i jeżeli — powiedzmy — jeden koniec przewodu czerwonego połączę ze źródłem prądu, mogę być pewien, że na drugim końcu wiązki pod prądem będzie tylko przewód czerwony, inaczej mówiąc po nakręceniu tarczą wybranego numeru zgłosi się ten, a nie inny, bez względu na to, ile przewodów znajduje się w wiązce…

A więc w podobny sposób, stosując precyzyjne naświetlanie, udało nam się wprowadzić do wnętrza systemu nerwowego przez przewody nerwowe, mające swoje zakończenia w rozmaitych punktach ciała, odpowiednie izotopy, które nasycając komórki nerwowe, poddane wspomnianemu już zabiegowi regeneracyjnemu, zrastają się, to znaczy zrastają się końce poszczególnych, uszkodzonych komórek nerwowych z innymi zakończeniami nerwu, nasyconego tym samym izotopem, tak jak — uciekając się znów do porównania telefonicznego — w zniszczonym kablu telefonicznym koniec czerwonego przewodu łączy się z końcem drugiego czerwonego przewodu.

Po bardzo wielu eksperymentach, w trakcie których na przykład z powodzeniem przeprowadziliśmy pełną wymianę mózgu u psów, organizmów o bardzo rozwiniętym systemie nerwowym, trzy miesiące temu okoliczności zmusiły nas do zastosowania naszych metod na ludziach. Przywieziono bowiem do Instytutu dwie ofiary wypadku kolejowego i konieczna była natychmiastowa interwencja. Jeden z poszkodowanych doznał tak ciężkich obrażeń mózgu, że właściwie zostały mu tylko minuty, podczas gdy inne obrażenia ciała nie stanowiły groźby dla jego życia. Uszkodzenie mózgu u drugiego, chociaż mniejsze, było również poważne, istniała wszakże pewna nadzieja na utrzymanie go przy życiu właśnie dzięki metodom wypróbowanym w Instytucie, nieszczęśliwie doznał jednak tak ciężkich obrażeń klatki piersiowej, że stan jego był beznadziejny i miał przed sobą tylko parę chwil życia…

Felsen i ja byliśmy właśnie w Instytucie, kiedy przywieziono tych dwóch ludzi, i wymienione nad noszami jedno jedyne spojrzenie wystarczyło, żebyśmy wiedzieli: oto właściwa chwila. Natychmiast kazaliśmy zawieźć obydwu chorych do specjalnego, eksperymentalnego laboratorium, dokładnie odseparowanego od reszty pomieszczeń, wyposażonego w najnowocześniejsze, cybernetyczne urządzenia, gdzie wykonywaliśmy wspomniane wyżej doświadczenia i gdzie mogliśmy, dzięki wyposażeniu, we dwójkę — a nawet w pojedynkę — bez żadnego personelu pomocniczego, wykonywać najbardziej skomplikowane operacje; na przykład „brutalną” pracę otwierania czaszki, ze wszystkimi potrzebnymi zabiegami pomocniczymi, nastawianiem wskaźników i guzików, naciskaniem i przekręcaniem gałek — z największą dokładnością wykonywała maszyna cybernetyczna.

W laboratorium w kilku słowach ustaliliśmy, że istnieje tylko jedna możliwość: wymiana mózgu, żeby przynajmniej jednego z nich — tego, który doznał mniejszych obrażeń cielesnych — wyciągnąć dzięki temu ze zbliżającej się groźnie śmierci klinicznej. Szybko wykonaliśmy przy rannych czynności mające na celu podtrzymanie i pobudzenie życia i zaczęliśmy jednocześnie regenerację nerwów i wprowadzenie izotopu. Minuty — nam się zdawało, że godziny — płynęły, a z nas lał się pot…

Kiedy nadeszła chwila, by umieścić tych dwóch ludzi w automatycznej bliźniaczej konstrukcji, wykonującej operację otwarcia czaszki, ten z obrażeniami klatki piersiowej zmarł. Należało się śpieszyć, żeby w „dopuszczalnym” po śmierci klinicznej czasie dokonać wymiany. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zdenerwowany, nie tylko mieliśmy w swoich rękach sprawę ocalenia ludzkiego istnienia, ale i los wielkiego odkrycia. Felsenowi drżały ręce. Poklepałem go po ramieniu, potrząsnąłem nim. Kiwnął głową i zacisnął usta. Po paru chwilach drżenie przeszło i dał mi znak ręką. Ja też zebrałem siły. Maszyna po kilku sekundach wykonała zadanie: nie tylko otworzyła czaszki, ale w tej samej chwili przecięła prowadzące do nich żyły, sploty nerwowe, przeszła do „tradycyjnych czynności chirurgicznych”, posługując się znanymi od dawna metodami. W chwili przerwania połączenia nerwów obydwa ciała zadrżały, to z obrażeniami cielesnymi w mniejszym stopniu, sygnalizując zaistniały już stan śmierci klinicznej, drugie silniej, co musiało nastąpić po ustaniu działania centralnego układu nerwowego. Należało się spieszyć, żeby czym prędzej przywrócić czynności życiowe bez wyrządzenia większej szkody „nowemu” mózgowi. Wyjęliśmy dwa drżące mózgi, zamieniliśmy i włączyliśmy transplantator na działanie odwrotne, czyli zamiast przerwania połączeń nerwów zainicjowaliśmy proces ich dopasowania i zrastania się. Transplantator charakteryzuje się taką nadzwyczajną wrażliwością, że powstałe przy zamianie ewentualne różnice rozmiarów jest w stanie — w pewnym stopniu, oczywiście — korygować, na przykład poprzez regulowanie ilości płynu mózgowego i temu podobnie. Po zakończeniu operacji ciała zostały automatycznie przeniesione na nosze. Wydawały się jednakowo martwe i tylko doświadczone oko lekarza widziało różnicę: naprawdę nie żył ten pacjent, który odniósł większe obrażenia cielesne. Z należnym szacunkiem przykryliśmy go, chcąc uhonorować jego mimowolne zasługi dla sprawy ludzkości… Usiedliśmy obok drugiego ciała i spoglądając na siebie czekaliśmy na wynik procesu przywracania do życia, rozpoczętego jeszcze przed opuszczeniem transplantatora przez pacjenta.