Drętwiejące nogi same poniosły go w stronę pobielałego od szronu głazu. Niebo na horyzoncie nieco zbladło, ale do wschodu Słońca było jeszcze daleko.
A gdyby tak wyłączyć ogrzewanie i zamarznąć? Mówią, że to bardzo podobne do snu.
I nagle nieprawdopodobnie, po zwierzęcemu zapragnął żyć! Nie zdążył przecież, nie dopracował jeszcze, nie poprawił, nie dokochał! Nie mógł tak po prostu — umrzeć!!!
Zerwał się. Dusiło. Jakby do twarzy ktoś z całej siły przycisnął maskę. Mimo wszystko ruszył. Płuca wzdymały się i opadały — częściej, coraz częściej — paraliżował je ból, gardło zaciskało rzężenie, padał na kolana i mimo to pełznął dalej. I kiedy zanikła świadomość, a ciało zwinęło się w konwulsjach, zerwał hełm i zachłysnął się marsjańskim wiatrem, jak tonący zachłystuje się wodą…
W płucach poczuł chłód, ból ostatnim wybuchem poraził mózg — i wszystko zgasło.
Zgasło, by znów zabłysnąć. Ocknął się, minęły skurcze skręcające płuca i ujrzał przed sobą coś czerwonego, rozkołysanego.
Z nieprawdopodobnym wysiłkiem uniósł głowę. Było już jasno. A on pełznął! Oddychał marsjańskim powietrzem! Jego organizm nie był taki jak wszystkie — przeżył!
Nawet sobie tego nie uświadomił. Czołgał się dalej. Pełznął wściekle, uparcie, nie rozumem się już kierując, a instynktem, do przodu, wciąż do przodu, tam — do ludzi.
Przetłumaczył Krzysztof Malinowski
Kir Bulyczow
Chatka
1
W piątek Paweł wymyślił aforyzm. Leżał na piasku i wymyślił aforyzm: „Człowiek nie może zrobić tego, czego zrobić nie może”. Aforyzm nie spodobał mu się, był niezbyt mądry. Zapadał wieczór. Paweł leżał na piasku i wyobrażał sobie, że się opala. Przypiekało. Paweł marszczył się i odpędzał roje meszek zasnuwających chmurą słońce. Można było zdjąć hełm, ale zaraz zaczęłoby go mdlić i meszki wypełniłyby skafander. Zamknął oczy i starał się usłyszeć stukot piłki i głosy kąpiących się. Głosów nie było słychać — meszki kłębiły się bezdźwięcznie, a kąpiący się pozostali na Ziemi. Cisza przeszkadzała w myśleniu.
Paweł przewrócił się na brzuch. Piasek był szary i drobne muszelki podobne do pasiastych groszków rozsypywały się w pył pod palcami. Długi, rosnący z każdą minutą cień „Kompasa” dotarł do Pawła. Już od czterech dni słońce pełzło nisko nad horyzontem i teraz wreszcie postanowiło pójść na spoczynek.
Czas było wracać i wymyślić sobie zajęcie. Wypuścić ostatnią sondę i patrzeć, jak przeobraża się w biały punkcik, targana zdradzieckimi wirami powietrznymi. Można ugotować kolację albo zjeść ją na zimno. Można wziąć się za porządkowanie trzeciej komory. Winny się tam znajdować, zgodnie z jej przeznaczeniem, medykamenty i aparatura, a w rzeczywistości — potłuczone szkiełka, kurz, drzazgi i okrawki metalu. Pokładowy lekarz powinien wiedzieć, że w trzeciej komorze nie może być części do radiostacji. Wiedząc o tym, Paweł będzie jednak mimo wszystko przebierać śmieci na wzór archeologa, dopóki się nie upewni o całkowitej daremności poszukiwań.
Dręczyło go poczucie nieuchronności losu. To prawda, że odwlekała się ona na kilka dni w przyszłość, ale wystarczało to, aby rozbudzić w nim tępą nienawiść do szarego brzegu i machiny z powykręcanego żelastwa, nazywanej jeszcze przez inercję statkiem „Kompas”.
Obrzydliwa poczwara wyleciała z kolczastych zarośli sięgających plaży i usiadła w cieniu statku. Poczwara była wzrostu psa, ale ciało miała kruche i członiaste. Patrzyła bacznie na Pawła smutnymi, owadzimi oczyma. Meszki zawisły nad nią i zawirowały trąbą powietrzną. Poczwara zareagowała w końcu, podfrunęła i zaczęła bić ciałem o osmalony bok statku niczym komar o szybę okienną.
Paweł podniósł się, strzepnął z kolan piasek i muszelki i pobrnął w stronę luku. Cztery dni temu szukał go ponad godzinę i myślał, że nigdy nie zdoła odnaleźć. Wtedy wydawało mu się, że otwarty luk — to ocalenie. W istocie rzeczy niczego to nie rozwiązywało.
Poczwara stuknęła w hełm, i Paweł opędzając się złamał ją wpół. Chmura meszek od razu pokryła jej szczątki. Paweł zamknął luk i podparł go od wewnątrz stalowym prętem. Meszki bały się cienia i nie zaglądały do środka, ale z nastaniem nocy mógł pojawić się jakiś większy gość.
Rozebrał się po omacku i powiesił skafander w niszy. Awaryjne oświetlenie w korytarzu działało pod psem. Światło mrugało, gubiło się po kątach. Przyjdzie jednak całkiem je wyłączyć. A to przykre — będzie zupełnie ciemno.
Statek był rozbity. Nie mieściło się to w głowie. Statek zbudowany tak, żeby nigdy nie mógł się rozbić. Jeśli już zdarzy mu się nieszczęście — wybucha, znika bez śladu. Ale statek rozbity jak auto o słup przydrożny — to wręcz upokarzające. Nadlatujący od morza wiatr zakołysał ruiną, na podłogę posypał się pył, a w poskręcanych wnętrznościach statku coś zaskrzypiało, zawyło.
Nie było energii. Łączność zerwana. Gdyby pozostał przy życiu kapitan albo któryś z mechaników, może by coś wymyślili. Choć i to wątpliwe. Lekarz pokładowy, Paweł, niczego, jak dotąd, wymyślić nie potrafił. Aby się zupełnie nie rozkleić, wypuszczał sondy, metodycznie przeszukiwał ładownie, przywrócił do należytego porządku mostek, prowadził dziennik pokładowy i napisał list do domu. Po czym wrzucił go w resztki zsypu na śmieci.
Była jeszcze jedna sprawa. Najważniejsza i najbardziej ponura — wanny do anabiozy. Miały one autonomiczny blok zasilania. Temperatura utrzymywała się w nich na stałym poziomie. Druga wachta, jak obliczył Paweł, będzie spała jeszcze dwa miesiące. Przy najbardziej ekonomicznej gospodarce. I koniec. Paweł zostanie ostatnim człowiekiem na tej planecie. Potem także umrze. Być może szybko, jeśli nie zdoła przystosować się do tutejszego powietrza, a może dożyje starości.
Wyobraził sobie siebie jako starca w podartym, wyświechtanym skafandrze. Staruszek wychodzi na schodki przed wrosłym w szary piasek statkiem i karmi z ręki członiaste poczwary. Poczwary potrącają się, przeszkadzają sobie nawzajem i spoglądają na niego uważnie i groźnie.
Była wprawdzie jeszcze jedna możliwość. Wyłączyć wanny do anabiozy. Ani jeden ze śpiących nie odczuje przejścia w stan śmierci. Energią bloku można będzie wtedy podłączyć do jednej z komór i przeżyć bezpiecznie kilka lat. Na myśl o takiej możliwości Paweł poczuł się jeszcze paskudniej. Zajrzał do kabiny reanimacyjnej. Zaglądał tam każdego dnia, próbując nastawić się na możliwość cudu. Za drzwiami zawsze witała go ta sama beznadziejna plątanina przewodów i odłamków roztrzaskanych przyrządów. Choćby się wpatrywał nie wiadomo jak długo, żaden przewód nie powróci na miejsce. Nie, nie potrafi obudzić drugiej wachty.
A mimo wszystko jego towarzysze byli żywi — i nie był samotny.
Paweł wszedł do oddziału anabiozy. Oddział, usytuowany w centrum statku, prawie nie ucierpiał, chroniony niezawodnymi objęciami amortyzatorów. Było tu wyraźnie chłodniej niż w korytarzu. Pod matowymi kołpakami wanien odgadywało się ludzkie postaci.
— Wypadki chodzą po ludziach — powiedział do termometru. — Dzisiaj nas to spotkało, jutro kogo innego. Ktoś tu zawsze kiedyś trafi.
Paweł wiedział, że nikt tutaj nie trafi. Po co? Kiedyś, wiele lat temu, planetę odwiedziła grupa zwiadowcza, spędziła tutaj dwa miesiące albo dwa tygodnie, sporządziła mapy, pobrała okazy flory i fauny, obliczyła, że dzień tutejszy równy jest czterem ziemskim dniom, a tutejsza noc — czterem ziemskim nocom, ustaliła, że planeta nie przedstawia na razie dla ludzi żadnej wartości — i odleciała. A może nawet grupy nie było. Przyleciał automat zwiadowca, pokrążył po orbicie…