Słońce według obliczeń Pawła winno już było zejść nad samą wodę. Moment ten mógł mieć jakąś wartość dla przyszłych badaczy. Warto więc było pójść jeszcze przed kolacją na plażę i sfotografować zmianę dnia i nocy. Poza tym, mogło to być piękne.
2
To było piękne. Słońce, nieustannie rosnąc i czerwieniejąc, pełzło po stycznej do jaskrawo zielonej linii horyzontu. Było to słońce pasiaste — po liliowych krechach przebiegały nieustannie i wybuchały snopy białych iskier. Niebo, jaskrawo turkusowe bliżej słońca, stawało się szmaragdowe, głębokie i gęste w miarę oddalania się od niego. A za plecami stała już czarnozielona noc i szare obłoki, rodzące się gdzieś nad lądem, pełzły ku morzu gasząc i przyćmiewając jasne gwiazdy. Zarośla na diunach zamieniły się w czarny częstokół, gęsty i zbity, dobiegały stamtąd syki, trzaski i pomrukiwania na tyle obce i groźne, że Paweł wolał nie oddalać się od statku. Fotografował zachód słońca ręczną amatorską kamerą — jedyną, jaka ocalała na pokładzie — i wsłuchiwał się w szmery za plecami. Pragnął aby prędzej skończyła się taśma, aby słońce szybciej rozlało się w pomarańczową plamę i pogrążyło w zieleni wody. Ale taśma nie chciała się skończyć, pozostało jej jeszcze na pięć minut, a i słońce nie kwapiło się z pójściem na spoczynek.
Meszki zniknęły, i było to niepokojące. Paweł przywykł przez cztery dni do ich pracowitego krążenia, do ich jawnej nieszkodliwości. Noc groziła czymś nowym, nieznanym i złym, planeta bowiem była jeszcze młoda, pozbawiona rozumu, a życie na niej pogrążone w bezlitosnej walce o byt, w której zwyciężonego nie zamieniało się w niewolnika, a pożerało.
Nareszcie słońce, pogrążywszy się do połowy w wodzie, spłaszczyło się w soczewkę i popełzło na prawo, gdzie wzdłuż horyzontu ciągnęło się czarne pasmo — brzeg w oddali zaginał się tworząc zatokę, w głębi której upadł „Kompas”.
— No cóż — powiedział do siebie Paweł. — Dokręcimy do końca i rozpoczniemy pierwsze polarne zimowisko. Dziesięciokrotnie dłuższa noc.
Własny głos wydał mu się przytłumiony i niemal obcy. Zarośla odpowiedziały nań wybuchem hałaśliwej aktywności. Paweł nie potrafił zmusić się do tego, aby doczekać całkowitego zmroku. Palec sam nacisnął guzik „stop”. Nogi same zrobiły potrzebny krok w stronę luku, w kierunku opiekuńczego wejścia do pieczary, tak bardzo drogiej każdemu troglodycie.
I w tym momencie Paweł zobaczył światełko.
Paliło się na samym krańcu cypla — czarnego pasma na horyzoncie, w pobliżu którego słońce zapadało w wodę. Z początku pomyślał, że to słoneczny refleks odbity od skały albo od fali, że okłamują go zmęczone oczy.
Po dwudziestu sekundach światełko zapaliło się znowu w tym samym punkcie. I więcej błysków Paweł nie zobaczył — słońce dotarło do, cypla, raziło w oczy, jego rozbłyski migotały i myliły. Paweł nie mógł czekać dłużej. Wgramolił się do luku, nie zdejmując skafandra i hełmu i przeszedł na mostek. Klął obijając się o ostre kanty przedmiotów, które widoczne w blasku dnia, pochowały się teraz.
W ciemnościach majaczył fosforyzujący nieco, martwy ekran teleoka. Paweł skierował na niego kamerę, wyświetlając sfotografowane fragmenty. Być może kamera, patrząca na horyzont bez przerwy, spostrzegła światełko wcześniej aniżeli on.
Znowu był zachód. Słońce znowu pełzło po stycznej wzdłuż zielonej linii wody, siejąc kolorowe bryzgi, znowu przebiegały po nim szaroniebieskie paski i wybuchały snopy iskier. Oko kamery postępowało za słońcem. Ręce zaczęły odmawiać Pawłowi posłuszeństwa — drżały powodując falowanie szmaragdowej wody na zaimprowizowanym ekranie.
— Patrz — nakazał sobie Paweł.
Po prawej stronie kadru ukazała się czarna kropka — kraniec cypla. I tam, w tym punkcie, pewnie i obiektywnie zarejestrowane kamerą, zapłonęło światełko.
Ekran zgasł. Paweł znalazł się w zupełnych ciemnościach. Tylko przed oczami tańczyły purpurowe i zielone plamy. Po omacku przekręcił taśmę z powrotem i zatrzymał ten kadr, na którym zabłysło światełko. Na ekranie zastygło, zatrzymało się słońce, zastygł i biały punkcik na prawym skraju ekranu.
Wszystko to było nieprawdopodobne, nie mogło się zdarzyć. Światełko winno się było okazać złudzeniem optycznym, halucynacją, ponieważ Paweł podświadomie oczekiwał jakiegoś zdarzenia, jakiegoś drobiazgu zdolnego wrócić mu nadzieję. Świadomość pragnęła uczepić się czegoś za wszelką cenę, choćby mirażu. Ale światełko nie było mirażem. Kamera także je spostrzegła.
— A dlaczegóżby nie? — zapytał Paweł.
Statek nie odpowiedział. Bardzo liczył na Pawła.
„Czego ja tu jeszcze stoję? Słońce już zaszło i nie będzie przeszkadzało w obserwacji przylądka. A nuż światełka już nie ma?”
Paweł pomyślał, że jeśli gdzieś w pobliżu znajdują się istoty rozumne, na tyle rozumne, aby posługiwać się silnymi źródłami światła, to nie ma po co oszczędzać awaryjnych akumulatorów. Po omacku odszukał dźwignię i włączył oświetlenie na całą moc. Statek ożył, zrobiło się cieplej, ściany rozstąpiły się, a zdradzieckie przedmioty — kawałki rur, zwoje przewodów, strzępy poszycia — pochowały się po kątach i nie przeszkadzały już Pawłowi przebiec korytarzem do luku, ku wieczorowi, który przestał być strasznym i wrogim.
Słońce istotnie zaszło. Pozostała po nim tylko ślepa malinowa plama, pokryta ciemnoszarymi rozpadlinami zachodzących na nią obłoków. Paweł wsparł się rękami o skraj luku, wychylił się po pas na zewnątrz i liczył: jeden, dwa, trzy, pięć… błysk!
Światełko utrzymało się sekundę, zgasło, i Paweł zdążył usiąść wygodniej na drabince, zwiesić w dół nogi w ciężkich butach, zanim zapłonęło na nowo. Miało bardzo przyjemny kolor. Jaki? Niezwykle przyjemny biały kolor. A może żółty.
A kiedy wygładziła się i pociemniała plama pozostała po słońcu, światełko przestało migotać. Zapłonęło równo, jakby ktoś długo bawiący się wyłącznikiem, uwierzył w końcu w nadejście nocy i zapaliwszy światło najjaśniej, jak tylko można, usiadł do stołu, aby zjeść kolację i oczekiwać gości.
Z ciemności rzuciło się ku Pawłowi coś wielkiego. Nie zdążył nawet podciągnąć nóg i ukryć się w statku. Wystawił tylko rękę przed siebie. To coś okazało się znaną mu już poczwarą. Poczwara omotała chudymi cienkimi nóżkami rękę Pawła, jej owadzie oczy błysnęły z wyrzutem, odbijając światło padające z luku. Paweł strząsnął ją, jak strząsa się obrzydliwego pająka. Plasnęła na piasek. Zawirowało mu w głowie i dopiero teraz zrozumiał, że zapomniał opuścić przyłbicę hełmu i że oddycha powietrzem planety. Gdy sobie to uświadomił, ogarnęły go mdłości. Szybko zamknął luk i usiadł wprost na podłodze śluzy, opuścił przyłbicę i zwiększył dopływ tlenu, aby odetchnąć.
„Teraz trzeba dać sygnał — pomyślał. — Trzeba wystrzelić rakietę, zapalić reflektor. Trzeba zawołać na pomoc.”
Ale rakiet nie ma. A jeśli nawet są, to ich poszukiwanie zajmie kilka dni. Reflektory rozbite. Jest latarnia, nawet dwie latarnie, ale obie słabe, hełmowe. No cóż, trzeba zacząć od latarni hełmowych.
Paweł długo stał przy otwartym luku, zasłaniając i odsłaniając latarnię dłonią, a wolną ręką opędzając się od poczwar ciągnących do światła jak ćmy. Ognik nie reagował, świecił ciągle tak samo jasno i równo. Jego gospodarze nie podejrzewali widocznie, że gdzieś niedaleko spotkało kogoś nieszczęście. Potem, choć wątpliwe, żeby to mogło pomóc, Paweł wyniósł ze statku mnóstwo przedmiotów, które mogły się palić, i podpalił je. Ognisko było mizerne — w powietrzu było za mało tlenu, a i poczwary, zleciawszy się jak na święto, rzucały się w ogień i zwęglały, skwierczały jak mokre drwa. Paweł zmarnował cały swój zapas spirytusu i po dziesięciu minutach walki z uporczywymi samobójcami zrezygnował z ogniska.