Выбрать главу

— Ale głos rozlegał się w paśmie wewnętrznym?

Fern zbliżył się i usiadł przed fasetowanymi oczyma. Problem należało wyjaśnić do końca.

— Jeśli głos rozlegał się w paśmie wewnętrznym, to musiał pochodzić z nadajnika, znajdującego się w pobliżu. Jakie jest twoje zdanie?

— To logiczne.

— Czy na powierzchni Medei są inni ludzie oprócz tych, których znasz?

— Nie.

— Moim zdaniem jesteś w błędzie. Tylko proste automaty się nie mylą — powiedział Fern. — Ty jesteś zbyt skomplikowany. Jeżeli istnieje nadajnik, pracujący na paśmie wewnętrznym, to ktoś go przecież musi stroić!..

— Chwilę! — przerwał mu Pierwszy. — Przepraszam, przerwę na chwilę, przyjmę tylko komunikat.

Fern zamienił się w słuch. Spodziewał się, że usłyszy tajemniczy głos — ten sam, który zwabił Heliana na zewnątrz. Ale rozczarował się. — Pierwszy przyjmował zgłoszenie jakiegoś automatu, który zebrał kolejną serię próbek geologicznych i prosił o zezwolenie uzupełnienia nimi kolekcji stacji.

— Przepraszam — powtórzył Pierwszy. — Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, by automat 43—bis włączył próbki do kolekcji geologicznej?

Fern wzruszył ramionami.

— Nie mam nic przeciwko temu, ale niech poczeka, dopóki nie skończę! Tak więc… nadajnik znajduje się w pobliżu. Kto mógłby na nim pracować?

Chciał kontynuować swoją myśl, kiedy nagle tknęło go złe przeczucie. Złowił to kątem oka — przywykł w kabinie dowodzenia obserwować tak pracę przyrządów, umieszczonych z boku pulpitu centralnego. Zależało od nich jego życie…

Błyskawicznie, kocim ruchem, odwrócił się.

Blaster — zapomniany przezeń blaster, który zostawił na stole przy ścianie, poruszył się…

Lufa powoli zwracała się w prawo w stronę Ferna. W ułamku sekundy Fern rzucił się na podłogę i skulił — kłębek mięśni odłączony teraz od świadomości. Uczynił to, nie zdążywszy się nawet przestraszyć. W następnej chwili przemknął nad nim ryczący, oślepiający promień, który wbił się w ścianę i przeszywając ją na wylot, wszedł w skale. Potem jeszcze raz. I jeszcze…

Promień szukał Ferna.

Kłębek mięśni uświadomił to sobie i instynktownie się wywijając, odpełzł w bok przykryty obłokiem dymu, który wypełnił salę.

Gdyby Fern miał chwilę czasu na zastanowienie się, nigdy by się nie odważył na to, co zrobił i co w ostatecznym rozrachunku uratowało mu życie. Dotarłszy do stołu przy ścianie, do martwej strefy, w której blaster nie mógł go dosięgnąć, zerwał się nagle i schwycił blaster za lufę. Poczuł jedynie lekki opór, nic więcej. Blaster ucichł, przekształcając się nagle z rozwścieczonego zwierza w martwy przedmiot…

Fern stał pośrodku sali i próbując przyjść do siebie, obserwował, jak dym wolno opada na podłogę. Przeżył coś nieprawdopodobnego, coś, czego nie jest w stanie przyjąć świadomość. Ale dym spalonego duralu szczypał w oczy, a w ścianie ziała czarna, długa szczelina, uchodząca w głąb skały.

Dopiero teraz Ferna ogarnął strach. Poczuł, jak kolana zrobiły się miękkie. Napięcie, które dopiero co wypełniało wszystkie mięśnie, nieoczekiwanie zmieniło się w słabość. Takiego strachu nie doświadczył już dawno — od czasu, jak wpadł w grawitacyjną pajęczynę Bety Skorpiona. Wtedy nie wiedział jeszcze, że istnieją gwiazdy podwójne, zdolne interferować fale grawitacyjne i odgradzać się jakby siecią grawitacyjną, niewidzialnym potrzaskiem, którego nie jest w stanie wykryć żaden grawilokator.

Poszukał wzrokiem fotela, na którym przed chwilą siedział. Był przewrócony. Fern, podszedł, podniósł go i opadł na siedzenie. Obiema rękami przycisnął blaster do kolan i ostrożnie przesunął bezpiecznik aż do oporu, mimo iż miał dziwne przekonanie, że podobne zajście więcej się nie powtórzy. Można było oczekiwać wszystkiego innego, ale nie tego…

Na czoło pilota wystąpiły chłodne krople potu. Podniósł rękę, by wytrzeć czoło, i zauważył, że drżą mu palce. Dawno już nic się z nim takiego nie działo.

— Tchórzu! — powiedział do siebie. — Jestem mały, żałosny, podły, odrażający tchórz! — powiedział w głos.

Wymyślał sobie najgorszymi słowami, wiedząc z doświadczenia, że to pomaga. Potem przeszedł do jeszcze wnikliwszej charakterystyki swoich walorów, wspomniawszy przy okazji i o tych, którzy reżyserują wszystkimi tymi idiotycznymi sztuczkami. Powoli wracał do równowagi. Nerwowe drżenie rąk ustało. Gryzący dym rozwiał się bez śladu i gdyby nie wypalona w ścianie szczelina, Fern mógłby przysiąc, że to wszystko mu się przyśniło. Ale szczelina nie zamierzała zniknąć — ciemniała w tym samym miejscu i usilnie przypominała, że istnieją rzeczy, które wymagają nie wyrafinowanego przeklinania, lecz rozumnego wyjaśnienia. A wyjaśnienia nie było. Lub raczej było tylko jedno — halucynacje.

— Bioautomat Pierwszy! — zawołał Fern. Spodziewał się, że bioautomat okaże się uszkodzony, ale wbrew oczekiwaniom ten odezwał się od razu:

— Bioautomat Pierwszy. Słucham.

— Czy widziałeś wystrzały? — zapytał Fern.

— Tak.

To znaczy, że wszystko to stało się naprawdę, to była rzeczywistość, a nie halucynacje!

— Kto strzelał?

— Nie ma informacji.

— Co to znaczy „nie ma”?! — wybuchnął Fern. — Tu się diabli wiedzą co dzieje, a on, proszę! „nie ma informacji”! To kto ma je, do cholery, mieć, jak nie ty?!

— Jesteś nielogiczny — odezwał się Pierwszy. — Proszę o odpowiedź na moje pytanie!

— Jakie znowu pytanie? — zdziwił się Fern. Nie przypominał sobie, aby bioautomat zapytywał go o cokolwiek.

— Na zewnątrz stacji czeka jeden z naszych geoautomatów, który przyniósł próbki do kolekcji. Nie pozwoliłeś mu wejść. Co powinienem zrobić?

Fern aż zatrząsł się z irytacji. Ale to fakt, przecież podczas gdy on walczył z widziadłami i własny blaster omal go nie zahaczył promieniem, stacja kontynuowała nadal swoje automatyczne życie! I nikogo nie interesowało, czym wytłumaczyć czarną szczelinę w ścianie. Wyglądało na to, że człowiek był tu zbyteczny. Ale mimo wszystko należało coś odpowiedzieć. Inaczej Pierwszy znów zacznie się dopytywać, powtarzając swoje pytanie z cierpliwością, na jaką może się zdobyć tylko maszyna.

— Wpuść go!

Pierwszy błysnął rubinowymi oczami, prawdopodobnie wydał jakieś rozporządzenie, którego Fern nie słyszał. Z zewnątrz trzasnęły drzwi luku, słychać było, jak otwierały się, a potem znów zamknęły. Potem rozsunęły się drzwi wewnętrzne i do sali wszedł geoautomat, podobny do tych, jakie Fern widział w Bazie. Niewielki korpus automatu, otoczony wianuszkiem błękitnych elementów wizyjnych, falował na sześciu długich, teleskopowych nogach. Oczy odnotowały obecność Ferna jaśniejszym błyskiem, ale automat, nie zbaczając z trasy, przemaszerował przez salę i wszedł do maleńkiego pomieszczenia — muzeum, lokując tam swą zdobycz.

— Bioautomat Pierwszy! — odezwał się znów Fern.

— Słucham.

— Czy automaty na stacji mają… — zastanowił się, jak by tu najlepiej sformułować pytanie — …czy automaty na stacji lub na zewnątrz niej mają jakikolwiek związek z wystrzałami, które… wykonał mój blaster kilka minut temu? Te wystrzały mogły mnie zabić.

— Nie — odparł Pierwszy. — Jak wiadomo, ani swoim działaniem, ani bezczynnością nie możemy wyrządzić ludziom krzywdy. To jest pierwsze prawo robotyki.

— Więc kto strzelał?

— Nie mam informacji.

Fern wstał i powoli wyszedł z sali, obiema rękami ściskając blaster.