Выбрать главу

„Czułem przecież! — myślał. — Czułem, jak się opiera… Nawet niezbyt silnie. A więc ktoś nim kierował! Koniecznie trzeba o tym zakomunikować Bazie. Oczekują ode mnie wiadomości.”

Usiadł przed stereowizorem przeznaczonym do łączności dalekosiężnej i zaczął go stroić, szukając kontaktu z Bazą.

„Wystarczy im tylko wszystko opowiedzieć i wpadną tam w panikę. Poderwą na nogi wszystkich astrofizyków i będą tu za dwa dni!.. Jakie tam dwa! Być może jeszcze…”

Przerwał myśl w połowie. Nikt nikogo nie poderwie na nogi i nikt nie wpadnie w panikę. Nikt nie wyprawi się na Medeę. Czyż nie uznali Heliana za szaleńca? Za takiego uznają i Ferna. Klaustrofobia. Psychoza kosmiczna. A zamiast ekspedycji, przyleci tu następny kosmonauta lub może dwóch — zapewne Ivar i Dan. Spokojnie go wysłuchają i zapakują do RES — a. Jeśli w ogóle do tego czasu wysiedzi w stacji, a nie zatraci się gdzieś pośród skał jak Helian…

Fern zdjął rękę z pokrętła strojenia. Heliana wywołano ze stacji, być może to samo powtórzy się z nim. Trzeba więc oczekiwać następnej niespodzianki, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — głosu, który zacznie go wzywać. Niepojęte, kto szykuje te sztuki. I co najdziwniejsze, w zagadkowy sposób wszystko, co przydarzyło się Helianowi, powtarza się teraz z nim.

Mimo to trzeba się będzie połączyć z Bazą. Postara się wyglądać na spokojnego… Może tylko trochę zaniepokojonego. To źle, że SELENE jest tak trudno oszukać — mają na takie rzeczy szczególnego nosa: zawsze odkrywają, że coś jest nie w porządku, i zaczynają zupełnie po babsku wypytywać o wszystko, wyciągać.

Na stereoekranie pojawił się jeden z dyżurnych bioautomatów Bazy, i Fern z ukrytą ulgą westchnął. Ten przynajmniej nie zacznie wypytywać, taki to on już mądry nie jest.

Fern przekazał wszystkiego kilka zdań, że dostał się na Medeę, że miejsce pobytu Heliana jest mu jeszcze nie znane, że szuka go i nie ma na razie jakichś szczególnych podstaw do sądzenia, iż przytrafiło mu się coś złego. Przy ostatnich słowach Fern ze wszech sił powstrzymywał się od patrzenia na ścianę i próbował nawet stanąć tak, aby zasłonić swoim ciałem wypaloną szczelinę przed wszystko zapamiętującym spojrzeniem automatu. Tamten jednak niczego chyba nie zauważył, lub też uważał, że dziura w ścianie jest rzeczą normalną… W każdym razie nie zadawał żadnych pytań. Po prostu potwierdził odbiór komunikatu, i Fern bez zbędnych komentarzy wyłączył ekran.

Teraz należało zająć się tym, po co tu przybył. Odszukać Heliana, a przy okazji strzec się samemu, dopóki nie było wiadomo dokładnie, czego…

Fern przeszedł do drugiego stereowizora o skoncentrowanej wiązce i zaczął, bez jakiegokolwiek planu, przeszukiwać okolicę. Odszukanie takim sposobem Heliana było mało prawdopodobne, ale nawet tej małej szansy nie należało odrzucać.

Na stereoekranie rozciągała się monotonna piaszczysta pustynia, żółta i beznadziejna. Pochodziła aż do samych skał, wznoszących się wprost z piasku. Były cienkie i ostre, wyglądały jak palce ludzkiej ręki zagrzebanej w piasku. Dalej znów rozciągał się tylko piasek, aż po ciemny łańcuch górski zakrywający horyzont. Taka już była ta nieszczęsna Medea — pozbawiona życia, straszna planeta, na której, zdawało się, nie było niczego szczególnego, a mimo to uczucie zagrożenia nie opuszczało człowieka ani na chwilę.

Fern obrócił przełącznik stereowizora i zaczął przeglądać okolice w innym sektorze. Tu piaszczysta pustynia kończyła się niedaleko stacji, przechodząc znienacka w niewyobrażalny chaos skał i przyprawiających o zawrót głowy bezdennych przepaści. Jakby przyroda w paroksyzmie wściekłości zamieszała te czarne skały i labirynty w kotle, a potem porzuciła je tak na wieki, by ostygły. To było tak zwane Wielkie Urwisko — ochrzcili je tak pierwsi badacze Medei.

Na widok kolejnej skały Fern omal nie krzyknął z radości. W szczelinie wyraźnie poruszał się jakiś cień.

— Hel! — krzyknął. — Słyszysz mnie, Hel?!

Zwiększył ostrość i powięks2enie. Radosny krzyk zamarł mu na ustach. To nie był Helian. Cień przybrał zarys rzeźby i na ekranie pojawił się jeden z geoautomatów. Swymi pneumatycznymi mackami uczepił się skały i cierpliwie ją drążył. Nie opodal poruszał się inny cień, z pewnością jeszcze jeden automat.

— Bioautomat Pierwszy — powiedział Fern, odwróciwszy się do rubinowych oczu. Kątem oka nie przestawał śledzić ekranu.

— Słucham.

— Może twoje geoautomaty zarejestrowały, jak przechodził obok nich Helian?

— Nie, nie zadawano im takiego programu. A czynności, jakie mogą wykonywać, są bardzo ograniczone.

To była prawda. Geoautomaty zaliczano do kategorii konstrukcji najprymitywniejszych — na poły bezmózgich wykonawców rozkazów, bezgłośnych niewolników w hierarchii cyberów. Nikt nie mógł sobie pozwolić na luksus wysyłania w te niegościnne skały bioautomatów o tak skomplikowanej konstrukcji, jaka cechowała Pierwszego.

— Jakie mają programy? — zapytał Fern.

— Część ogólnego programu numer jeden badania planety. Geoautomaty kierowane są przede wszystkim w obszar Wielkiego Urwiska, ponieważ głównie tam zawarte są dane o geologicznej przeszłości Medei. Mamy w chwili obecnej nowe informacje…

— Nie trzeba — westchnął Fern. — Teraz potrzebne mi są zupełnie inne.

— Proszę zezwolić geoautomatowi 43–bis na opuszczenie stacji. Wykonał zadanie i powinien powrócić do swojego kwadratu.

— Kto? — zapytał z roztargnieniem Fern. — Jaki znowu… Ach! Tak, tak…

Zupełnie zapomniał o pająkokształtnym automacie, upiększonym błękitnymi oczami — fotokomórkami.

— Tak, niech wraca do swojego kwadratu! — Fern znów odwrócił się do ekranu. Wierzchołki czarnych skał były teraz rozświetlone; na horyzoncie ukazało się jedno z żółtych słońc i jego promienie rozpełzły się po rozpadlinach. Beznadziejnie. Fernowi trzeba by było lat całych, aby przetrząsnąć Wielkie Urwisko.

Za jego plecami, na długich, kleszczowatych nogach przeszedł geoautomat. Rubinowe oczy Pierwszego wydały jakieś polecenie, i wewnętrzne drzwi luku rozwarły się, a potem natychmiast zamknęły za automatem. Fern usłyszał, jak głucho jęknęły drzwi zewnętrzne…

Na ekranie zmieniały się rozpadliny, w dali połyskiwał cytrynowożółty pasek. Chwilami wydawało się, że tę planetę ktoś specjalnie wymyślił, albo że przyśniła się komuś w koszmarnym śnie. Ale nie, takich planet nie tworzy się sztucznie, one po prostu istnieją we Wszechświecie. Bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie.

Fern uważnie obserwował ekran stereowizora i nagle poczuł, że coś jest nie tak, coś się musiało stać…

Blaster leżał u niego na kolanach — to znaczy z tej strony nie groziło mu niebezpieczeństwo: to nie zmusi go już do wpadnięcia w popłoch.

Powoli, bezgłośnie odwrócili się całym ciałem, jakby wręcz bał się to przestraszyć. Postanowił nie oszczędzać niewidzialnego przeciwnika.

Ale z tyłu nie było nikogo. Stacja pracowała nadal w tym samym spokojnym rytmie. Pierwszy po dawnemu obserwował go ze ściany swoimi rubinowymi oczami. Ciche, monotonne mruczenie aparatury nie ustawało ani na chwilę. A mimo to coś się stało!

A raczej wręcz przeciwnie — coś się nie stało; mózg drążyły wątpliwości. „Zaraz, więc jak to było?…”

Jest! Zewnętrzne drzwi luku! Nie zamknęły się po tym, jak wyszedł automat!

— Bioautomat Pierwszy! — powiedział Fern. — Zamknij zewnętrzne drzwi stacji! Dlaczego ich nie zamknąłeś?

— Otrzymałem rozkaz i wykonałem go!

— Co?! — zdziwił się Fern. Nie przypominał sobie, żeby wydawał taki rozkaz. — Natychmiast zamknij drzwi!