Выбрать главу

— Program został zmieniony przez ciebie — dodał Pierwszy. — Wydano mi również rozkaz otwarcia wewnętrznych drzwi stacji, ale one są tak zbudowane, że nie mogą się otwierać, gdy odemknięte są drzwi zewnętrzne. Wezwałem automat Gamma–3. Powinien uporać się z tym zadaniem…

— Odwołać! — wrzasnął Fern. — Zmieniam! Zmieniam ten rozkaz!

Błyskawicznie zerwał się i rzucił się w stronę hełmu. Złapał go i włożył na głowę. Hełm opasał szyję. Fern ścisnął w jednej ręce blaster, drugą mocno uchwycił się stołu stojącego przy ścianie.

— Zmieniłem rozkaz! — usłyszał głos Pierwszego.

— Zamknij luk!

— Zamykam luk!

— Zawrócić automat Gamma–3 na miejsce!

— Zawracam automat Gamma–3 na miejsce. Czy będziesz miał jeszcze jakieś rozkazy?

— Nie! — rzucił. Ledwie panował nad swoim głosem.

A więc to mimo wszystko istniało! Po nieudanej próbie z blasterem postanowiło go zabić w inny sposób, łatwo i bez wysiłku — odewrzeć podwójne drzwi stacji. Wystarczy, żeby powietrze tylko na mgnienie wydostało się na zewnątrz — jeden krótki wybuch, i wszystkie co lżejsze przedmioty w stacji rozpadną się w proch. I Ferna spotkałby ten sam los — leżałby tam, na żółtym piasku, zmarszczony jak jesienny liść, bez myśli i czucia, bowiem ból trwa tylko mgnienie. Straciłby przytomność wcześniej, niż zdążyłby się udusić…

Uratowało go tylko przeczucie, bezbłędna intuicja, właściwa wszystkim pilotom statków kosmicznych. I ostrożność konstruktorów stacji. Dwoje drzwi nie mogło być jednocześnie otwartych, nawet gdyby automatom wydano taki rozkaz. Dźwignie zamykające jedne drzwi, automatycznie rozsuwały drugie. Dlatego właśnie Pierwszy musiał zawezwać automat — aby złamać mechanizmy asekuracyjne. Pierwszy był mądry, lecz nie na tyle, by móc przewidzieć wszystkie skutki… A oprócz tego otrzymał przecież rozkaz.

— Bioautomat Pierwszy! — powiedział Fern. — Kto ci wydał rozkaz otwarcia podwójnych drzwi luku?

— Ty i człowiek imieniem Helian.

— Jesteś zepsuty — z przekonaniem stwierdził Fern. — Nie wydawałem takiego rozkazu, a Heliana w ogóle tu nie ma. Czy wiesz, że to mogło mnie zabić?… Że to by mnie na pewno zabiło?!

— Nie — przyznał Pierwszy. — Nie mam takich danych. Jeśli sobie życzysz, powtórzę rozkaz, jaki otrzymałem.

— Tak, słucham.

Rozległ się głos, i Fern omal nie krzyknął z zaskoczenia. To był jego własny głos! Wszystkiego kilka słów, a potem głos Heliana, który kończył zdanie. Jakby ktoś wymyślił taką zabawę: przestawiał, w różnych zdaniach, które obaj wymawiali, słowa dopóty, dopóki nie złożyły się w ten idiotyczny rozkaz.

Tak — ktoś rzeczywiście specjalnie dobierał słowa, aby dopiąć swego celu. To działało z diabelskim uporem i wyrachowaniem — jak zabójca przyczajony w zasadzce. Co jeszcze jest zdolne wymyślić?

Fern stłumił w sobie wzbierające wzburzenie, odszedł od stołu i znów zasiadł przed stereowizorem. Przyszedł chyba czas, by poprosić Bazę o pomoc. Przecież tak dalej być nie może. W takich okolicznościach nie będą śmieli odmówić mu pomocy!

Oczywiście, nie odmówią mu. Najpierw z pewnością pomyślą, że podobnie jak Helian zachorował i teraz chce, żeby tu ktoś po niego przyleciał. A wtedy Fern zabierze się do przekonywania ich, że na medejskiej stacji rzeczywiście istnieje i działa coś takiego, czego normalny umysł nie jest w stanie ogarnąć i zaakceptować.

Siedział nieruchomo i rozmyślał. Początkowe uczucie beznadziejności i strachu przed niewiadomym ustępowało teraz miejsca wstydowi. Czyżby piętnaście lat pracy w astronawigacji na nic się nie zdało? Wszystkie niebezpieczeństwa, jakie dane mu było napotykać i z których zawsze wychodził obronną ręką, także nic nie znaczą? Mało tego, że nie znalazł Heliana, po którego przecież go przysłali, to jeszcze sam zabiera się do proszenia o pomoc. Za dwa, może trzy dni przyleci tu jakiś młokos… A potem cała Baza latami będzie się zaśmiewać z tego, jak się Fern wystrachał na Medei. A on się rzeczywiście przestraszył. Nie ma człowieka, który zupełnie nie zna strachu, bywają sytuacje, kiedy strach jest najbardziej naturalnym przejawem ludzkich odczuć. Wszystko zależy od tego, jak człowiek się wtedy zachowa…

I Fern zaczął sobie przypominać, kiedy przeżywał strach. Podczas jednego z jego pierwszych rejsów na trasie Argus — Orion. To był zupełnie tuzinkowy rejs, przy tym rakietą towarową. Fernowi zdawało się wtedy, że posiada już jakie takie doświadczenie astronawigacyjne — i miał je — w sam raz takie, które wystarcza, by doprowadzić do nieszczęścia. Rejs upływał normalnie. Fern gotował się właśnie do snu i wydawał ostatnie polecenia automatom nawigacyjnym, kiedy poczuł nagle, że rakieta z lekka wibruje. Wibracje w rakiecie towarowej — to zjawisko niecodzienne, prawie zawsze oznaczające jakieś poważne niedomagania. Fern odczekał chwilę, w nadziei, że wszystko minie. Ale wibracja nasilała się. Najdziwniejsze było to, że nie rejestrował jej żaden z przyrządów pokładowych. A jednocześnie czuło się, jak drży cały korpus — falami jakby — i jak każdy nowy atak wibracji staje się coraz silniejszy i grozi rozerwaniem poszycia.

Przestraszył się wtedy, ale nie stracił głowy. Nie zboczył z kursu ani też nie prosił o zezwolenie na przymusowe lądowanie. Rakieta wytrzymała — drżenie stopniowo ustało. Potem, już w Bazie, Fern zaglądał do Teriana — starego, doświadczonego lekarza kosmicznego. Ten obejrzał go dokładnie i postawił jakąś skomplikowaną diagnozę, coś w rodzaju „napadu neurozy aparatu westybularnego”. Wyjątkowo rzadki przypadek — wibrowała nie rakieta, lecz Fern…

Wtedy Fern bał się straszliwie, ale wytrzymał. I teraz on — ten sam Fern — jest gotów prosić o pomoc, zamiast sam pomóc Helianowi!

Strach zamienił się we wstyd, wstyd zaś w złość — czystą, niczym nie zakłóconą… To go nie pokona. Takie znowu przebiegłe i doświadczone to ono chyba nie jest!

— Wyjdź! Pokaż się, ty… — nie znajdował słów i zachłystywał się z nienawiści do tego nieznanego. Potem opamiętał się. Oczywiście nikt się nie pokazał — należało się tego zresztą spodziewać.

Wziął blaster i zaczął starannie oglądać pomieszczenie, każdy przedmiot z osobna, jakby to mogło się znajdować gdzieś we wnętrzu przedmiotów. Przeszedł następnie do pokoju mieszkalnego, w którym po raz pierwszy wydarzyło się z Helianem coś niepojętego, potem do muzeum próbek… Wszystko było spokojne. Pod przeźroczystymi kloszami z ekalonu leżały starannie ponumerowane i sklasyfikowane kawałki czarnoczerwonych, czarnozielonych i ultramarynowoczarnych minerałów; kryształy o przedziwnie łamanych lustrzanoczarnych ściankach odbijały teraz hełm Ferna. Panowała niczym nie mącona cisza. To poniosło klęskę i przyczaiło się teraz. Czekało na następny błąd…

Fern powrócił do dużej sali i usiadł przed stereowizorem o skoncentrowanej wiązce. Co by się tu nie działo, trzeba było nie tylko troszczyć się o własne bezpieczeństwo, ale i rozejrzeć się za Helianem.

Znowu zaczął przeszukiwać na ekranie Wielkie Urwisko. Sam nie wiedział dlaczego, ale przez cały czas odnosił wrażenie, że właśnie tam należy szukać Heliana — pośród tego chaosu skał i przepaści. Jakiś czas kręcił w milczeniu pokrętłem strojenia, potem sam zdziwił się swojej logice — przecież on tu przespokojnie siedzi, ogląda sobie okolice z pomocą stereowizora i uważa, że jest zajęty pracą, podczas gdy wykrycie w ten sposób Heliana byłoby równoważne cudowi! Ale, być może, automaty mimo wszystko… Odwrócił się.

— Bioautomat Pierwszy!

— Słucham — natychmiast odezwał się Pierwszy.