Maszka włączyła odbiornik na pełny regulator i lubowała się potężnymi dźwiękami.
— Trochę ciszej, Masza — poprosiłem.
Masza przyciszyła radio.
— Więc pan je naznacza — powiedział Gorbowski. — Ciekawe, w jaki sposób?
— Za pomocą generatorów ultradźwiękowych. — Wyjąłem ze strzelby magazynek i pokazałem mu ampułkę. — Strzelam takimi właśnie kulkami. Znajdują się w nich generatory, wysyłające ultradźwięki dające się odbierać pod wodą w promieniu 20–30 kilometrów.
Gorbowski ostrożnie wziął jedną ampułkę i przyglądał się jej z uwagą. Twarz jego stała się przy tym smutna i stara.
— Sprytne — zamruczał. — Proste i sprytne…
Jeszcze przez chwilę obracał ampułkę w palcach, jakby badając ją, potem położył ją przede mną na trawie i wstał. Ruchy miał powolne i niepewne. Odszedł kilka kroków w stronę swojego ubrania, rozrzucił je, znalazł spodnie i zastygł trzymając je przed sobą.
Obserwowałem go z uczuciem niejasnego niepokoju. Maszka trzymała w ręku strzelbę, aby pokazać, jak się z nią obchodzić, i również wpatrywała się w Gorbowskiego. Kąciki ust miała żałośnie opuszczone. Od dawna zauważyłem, że często przybiera bezwiednie taki sam wyraz twarzy jak człowiek, którego obserwuje.
Gorbowski nagle odezwał się bardzo cicho i jakby z kpiną w głosie:
— Zabawne, słowo daję… Jaka oczywista analogia. Przez stulecia siedziały w głębinach, a teraz wypłynęły i wyszły w obcy, wrogi im świat… I co je goni? Niejasny, prastary instynkt, powiada pan? A może poziom wykorzystania informacji przekroczył u nich próg niepowstrzymanej ciekawości? Przecież lepiej by im było siedzieć w domu, w słonej wodzie, ale coś je ciągnie… ciągnie na brzeg… — Wstrząsnął się cały i zaczął wkładać spodnie. Miał staromodne, długie spodnie i wkładając je podskakiwał na jednej nodze. — Prawda, Stanisławie Iwanowiczu, że to chyba nie są zwykłe głowonogi, co?
— W swoim rodzaju, oczywiście — zgodziłem się.
Ale on już mnie nie słyszał. Odwrócił się w stroną radioodbiornika, cały zapatrzony. I my z Maszą również patrzyliśmy w stronę aparatu. Rozległy się z niego mocne i nieprzyjemne dla ucha sygnały, przypominające zakłócenia wywoływane pracą aparatu rentgenowskiego. Maszka odłożyła strzelbę.
— Sześć i osiem setnych metra — powiedziała w zamyśleniu. — Chyba jakaś stacja usługowa.
Gorbowski przysłuchiwał się sygnałom z zamkniętymi oczyma i przechyloną na bok głową.
— Nie, to nie stacja usługowa — powiedział — to ja.
— Jak to?
— To ja. Ja nadaję. Leonid Andriejewicz Gorbowski.
— Po co?
Roześmiał się niewesoło.
— Rzeczywiście, po co? Bardzo bym chciał wiedzieć, po co. — Włożył koszulę. — Dlaczego trzej kosmonauci i ich statek po powrocie z rejsu EN 101 — EN 2657 stali się źródłem fal radiowych o długości sześć i osiemdziesiąt trzy setne?
Milczeliśmy. On również zamilkł na chwilę, zapinając sandały.
— Badali nas lekarze. Badali nas fizycy. — Wyprostował się i otrzepał ze spodni piasek i źdźbła trawy. — Wszyscy doszli do tego samego wniosku: to jest niemożliwe. Można by skonać ze śmiechu patrząc na ich zadziwione oblicza. Ale nam było, słowo daję, nie do śmiechu. Obozów zrezygnował z urlopu i odleciał na Pandorę. Oświadczył, że woli promieniować jak najdalej od Ziemi. Walkenstein poszedł pracować na stacji podwodnej. Tylko ja jeden chodzę i promieniuję. I przez cały czas na coś czekam. Czekam i boję się. Boję się, ale czekam. Czy pan mnie rozumie?
— Nie wiem — powiedziałem i kątem oka spojrzałem na Maszkę.
— Ma pan rację — powiedział. Wziął aparat i w zamyśleniu przyłożył go do odstającego ucha. — I nikt nie wie. Tak już jest od miesiąca. Bez przerw, bez osłabień. Ua — ui… Ua — ui… W dzień i w nocy. W radości i zmartwieniu. Po jedzeniu i na głodnego. Przy pracy i w czasie odpoczynku. Ua — ui… A promieniowanie „Tariela” spada. „Tariel” to mój statek. Stoi teraz w hangarze. Zamknięty na wszelki wypadek. Jego promieniowanie zakłóca pracę jakichś agregatów na Wenus, przysyłają stamtąd zażalenia, awanturują się… Jutro odprowadzę go gdzieś dalej… — Gorbowski wyprostował się i klepnął się długimi rękami po biodrach. — No, na mnie czas. Do widzenia! Życzę wam powodzenia. Do widzenia, Maszeńko! Proszę sobie nad tym nie łamać głowy, to bardzo trudna zagadka, słowo daję.
Podniósł na pożegnanie rękę, pomachał nią i poszedł — długi, kanciasty. Patrzyliśmy za nim. Przy namiocie zatrzymał się i powiedział:
— Wiecie… starajcie się jednak możliwie delikatnie z tymi siedmiornicami… Bo tak się naznacza, naznacza, a ten naznaczony ma z tego same nieprzyjemności.
I odszedł. Poleżałem chwilę na brzuchu, potem spojrzałem na Maszkę. Maszka wciąż jeszcze patrzyła za nim. Od razu było widać, że Gorbowski zrobił na niej wrażenie. A na mnie nie. Wcale mnie nie wzruszały jego spekulacje na temat tego, że inne istoty rozumne z Kosmosu mogą się okazać o wiele bardziej inteligentne od nas. A niech tam. Według mnie, im wyżej będą stać, tym mniejsze będą szansę, że się na nas natkną. To tak jak płotki, którym nie straszna sieć z dużymi oczkami. A co do dumy, poniżenia, szoku… Na pewno to przeżyjemy. Ja, na przykład, mogę to przeżyć. I także to, że odkrywamy dla siebie i badamy Wszechświat, który oni znają od dawna — i cóż takiego? My przecież go nie znamy! A oni są dla nas tylko częścią przyrody, którą również trzeba odkryć i zbadać, choćby przewyższali nas wielokrotnie… Oni są dla nas częścią otaczającego nas świata! Chociaż, z drugiej strony, gdyby mnie naznaczono, tak jak ja znaczą siedmiornice…
Spojrzałem na zegarek i od razu siadłem. Trzeba było wracać do pracy. Zapisałem numer ostatniej ampułki. Sprawdziłem aparat do nurkowania. Przyniosłem z namiotu lokator ultradźwiękowy i włożyłem go do kieszonki kąpielówek.
— Pomóż mi, Masza — powiedziałem i zacząłem wkładać aparat.
Masza wciąż jeszcze siedziała przed radioodbiornikiem i słuchała niemilknącego „ua — ui”. Kiedy pomogła mi już włożyć aparat, razem weszliśmy do wody. Pod wodą włączyłem lokator. Odezwały się sygnały: to naznaczone przeze mnie siedmiornice sennie snuły się po jeziorze. Popatrzyliśmy na siebie znacząco i wypłynęliśmy na powierzchnię. Maszka wypluła wodę, odgarnęła mokre włosy z czoła i powiedziała:
— Jest przecież różnica między statkiem kosmicznym i wodorostami w jamie płaszczowej.
Kazałem jej wrócić na brzeg, a sam zszedłem pod wodę. Nie, na miejscu Gorbowskiego nie niepokoiłbym się. Wszystko to jest zbyt niepoważne. Jak i cała jego astroarcheologia. Ślady myśli… Szok psychiczny… Nie będzie żadnego szoku. Najprawdopodobniej wcale się nawzajem nie zauważymy. Zresztą, powiedzcie, sami, po jakie licho mieliby się nami interesować?
Przetłumaczył Lech Jęczmyk
Aleksander Szalimow
Dziwny świat
Niebo na tej planecie było zielonkawofioletowe, czyste i zadziwiająco głębokie. Pod wieczór pojawiały się na nim lekkie bursztynowe obłoczki. Maleńkie przyćmione słońce chowało się za nimi i na niebieskie równiny kładły się dziwaczne granatowe cienie.
Wszystko tu było obce, dziwne, budzące czujność i niepokój: bezkresne puste równiny i ledwo dosłyszalne sączenie się cichych rzek, tajemnicze trawy z wielkimi, fioletowoniebieskimi kwiatostanami i zagadkowe stworzenia przypominające ziemskie ważki. Pokazywały się o zmierzchu i zbijając się w roje, bezszelestnie krążyły w ciepłym, nieruchomym powietrzu.