Выбрать главу

— Przylatują tańczyć na naszą cześć — zauważył pewnego wieczoru kapitan.

— Trzeba by chwycić kilka sztuk i zakonserwować w spirytusie — powiedział Loor. Przyłożył szeroką, masywną dłoń do gęstych brwi i uważnie śledził trzepot złocistych skrzydeł. — To oczywiście jakieś owady — dodał uśmiechając się — ale trudno by mi było zaszeregować je do któregoś z ziemskich gatunków.

Veil nie powiedziała nic. Westchnęła tylko cichutko i pomyślała, że znowu mieli szczęście… Tutaj jest prawie jak na Ziemi: tlen i nawet woda. Można chodzić bez skafandra i wdychać odurzające powietrze, przepojone cierpkim zapachem dziwnych traw.

— A jednak są ostrożne — kontynuował Loor, wciąż jeszcze trzymając dłoń nad oczami. — Tańczą nad wodą i nie chcą się zbliżyć. Gdybym tak miał siatką na długim kiju…

— Zrobisz to potem — powiedział kapitan. — Najpierw trzeba skończyć z remontem. Najważniejsze to gotowość do startu w każdej chwili. Nigdy nie wiesz, co cię czeka na obcej planecie.

— Tutaj nie ma nic prócz tych ważek. Trzeci dzień tylko ważki o zachodzie. Kwiaty i ważki… Niezamieszkana planeta, to zupełnie jasne.

— Jasne… — z powątpiewaniem powtórzył kapitan. — Dla Sherry’ego na szóstej Łabędzia też wszystko było jasne. Tak zdążył zapisać w swoim dzienniku. Kiedy to się zdarzyło, Veil?

— Dwadzieścia lat temu.

— Właśnie. Na rok przed twoim urodzeniem, panienko!

— Tak, ale jeśli wprowadzić poprawkę dla czasu ziemskiego…

— Po co? Czas należy odliczać w tym układzie, w którym się go przeżyło. Ja mam czterdzieści lat, ani roku więcej. Czterdzieści, rozumiesz?… A według rachunku ziemskiego urodziłem się półtora wieku temu. Sherry’emu teraz stuknęłaby sześćdziesiątka…

— W ziemskim układzie odniesienia ja także mam sześćdziesiąt — zauważył Loor. — Moi rówieśnicy dochodzą już podeszłego wieku, a ja…

— A ty zabierasz się do łowienia polnych koników na czwartej Alfa tego Słońca — uśmiechnął się kapitan. — Siatką na długim kiju.

— Można by do tego wykorzystać kompresor śluzy wejściowej — zaprotestował Loor czerwieniąc się — wciągnąć cały rój do komory dezynfekcyjnej i uśmiercić azotem.

— To wszystko później — w zamyśleniu powiedział kapitan, odprowadzając wzrokiem najbliższą chmarę. Piękne są — dodał — zwłaszcza kiedy promienie słoneczne złocą im skrzydła. Piękne i pełne wdzięku… Ich lot rzeczywiście przypomina taniec. Prawda, Veil?

— Tak…

— Ciekawe, gdzie chowają się za dnia?… Zresztą to nie jest najważniejsze… Zdaje się, że wysiadło nam kilka kondensatorów. Jeśli remont się przeciągnie… — Kapitan pokręcił głową.

— We właściwym czasie nawinęła się nam — ta planeta, co? — Loor mrugnął porozumiewawczo do kapitana. — Chyba „Wicher” nie dociągnąłby do najbliższej stacji?

Kapitan milcząc wzruszył ramionami: patrzył na tańczące ważki. Roje zawisły nad wodą mglistymi kolumnami. Wydawało się teraz, że są nieruchome. Tylko złociste refleksy zdradzały szybkie ruchy tysięcy przeźroczystych skrzydeł.

— Właściwie nie wiadomo, co wydarzyło się Sherry’emu i jego towarzyszom — półgłosem, jakby mówiąc do siebie, zaczął kapitan. — Na szóstej Bety Łabędzia także odkryli jakieś owady. Sherry nie napisał, co to były za owady. Entomologia nigdy go nie interesowała. Uznał planetę za niezamieszkana. Czy nie tak, Veil?

— Tak…

— Za niezamieszkana — powtórzył kapitan, nie odrywając wzroku od tańczących rojów — i ekspedycja ratunkowa, która wylądowała tam po kilku miesiącach, rzeczywiście nie znalazła żadnych śladów życia, nie znalazła także roślin i owadów, które opisane były w dzienniku Sherry’ego… Jego Statek zasypany był piaskami pustyni…

Mgliste chmary owadów zbliżyły się i zaczęły powoli sunąć jedna za drugą, tworząc gigantyczny korowód wokół statku.

— Najwyraźniej nas okrążają! — krzyknął Loor. — Uciekajmy lepiej do rakiety.

— Dopiero co zamierzałeś łowić je siatką — w głosie kapitana zabrzmiała drwina.

— Jesteśmy bez hełmów — próbował usprawiedliwić się Loor — i nasze kombinezony też nie są niezawodne.

— Może włączyć siłowe pole ochronne wokół statku? — zaproponował kapitan.

— Po co? — Veil gwałtownie potrząsnęła głową, odrzucając spadające na czoło włosy. — One nie próbują się zbliżać. Po co je straszyć?

— Mówisz tak, jakbyś uważała je za istoty rozumne — z przekąsem zauważył Loor, cofając się do włazu śluzy wejściowej. — A jeśli nagle przyjdzie im ochota rzucić się na nas i jeśli… są jadowite?

— Otóż właśnie, moje dzieci — wtrącił kapitan — jeżeli, jeżeli… Sto tysięcy „jeżeli”… Dlatego idźcie do środka i nałóżcie hełmy, jeżeli… jeżeli macie zamiar pozachwycać się zachodem.

— A pan? — podejrzliwie zapytała Veil.

— Ja pooddycham jeszcze trochę tutejszym powietrzem i pójdę za waszym przykładem. Idźcie…

Loor i Veil posłuchali bez słowa.

Kiedy wrócili, kapitana na mostku już nie było. Lekka metalowa drabinka opuszczona była do samej ziemi.

— Poszedł! — krzyknęła zdenerwowana Veil. — O tej porze? Słońce zupełnie nisko. Za kilka minut będzie ciemno.

— Ale one też zniknęły — zauważył Loor, rozglądając się wokoło. — Patrz, ani jednego roju…

— Dziwne. Gdzie on mógł pójść i po co?

— Jest kapitanem — Loor wzruszył ramionami — i nie ma obowiązku nam się tłumaczyć.

— Ale paragraf dziewiąty regulaminu ekspedycji pozaziemskich — nie ustępowała dziewczyna — mówi, że kapitan nie może…

— Tak, tak — dobiegło z dołu. Roztrącając rękami elastyczne niebieskawe łodygi, kapitan powoli szedł w stronę statku.

— Veil, Loor! — krzyknął dobrnąwszy do płaszczyzny, na której trawa wypalona była dyszami „Wichra” — schodźcie… Ważki zniknęły. I widziałem, jak to się stało. Ale nie wiem, co o tym sądzić…

Veil szybko ześliznęła się po ażurowej drabince. Znalazłszy się na dole, odrzuciła z głowy przeźroczysty hełm, który opadł jej na plecy jak kaptur od peleryny.

— Schowały się w trawie?

— Niezupełnie.

— Odleciały?

— Nie…

— Chowają się w ziemi, to oczywiste — powiedział Loor podchodząc bliżej. — Powinny mieć nory głęboko pod korzeniami traw…

— Ja też tak myślałem. — Wzrok kapitana skierowany był ponad głowę Veil, w ciemniejącą dal na wschodzie, skąd nadciągała noc. — Ale one nie weszły pod ziemię — rzekł kapitan po chwili milczenia. — Pogrążyły się w wodę… Wszystkie naraz, jak na komendę. Dziwne, nieprawda?

— Gdzie mianowicie?

Kapitan wskazał ręką za siebie. — W bliższe jezioro, w dalsze, w rzece, która łączy obydwa jeziora. Nie zdążyłem się obejrzeć, jak wszystkie zniknęły.

— Jasne — skinął Loor. — Oto przyczyna ich nieoczekiwanego pojawiania się i błyskawicznego znikania. Wokoło nas jeziora, setki jezior. No cóż, całkiem naturalne, podejrzewałem coś w tym rodzaju.

— Ależ, dopiero co twierdziłeś coś innego — uśmiechnął się kapitan. — Zresztą to nieważne. Jutro wieczorem prześledzimy ich pojawienie się, jeśli oczywiście… — nie dokończył.

— Jeśli co? — szybko spytała Veil.

— Jeśli zechcą jeszcze raz nas odwiedzić.

— Bzdura. — Loor lekceważąco machnął ręką. — To prawidłowość, normalne zjawisko. Żyją w środowisku wodnym i tylko o zachodzie słońca unoszą się w powietrze.