Rozjaśnia się sąsiedni ekran. Na nim twarz Loora.
— Nie reagują na ultrafioletową pułapkę — wyjaśnia — trzeba wzmocnić promieniowanie.
— Spróbuj — zgadza się kapitan — ale nie doprowadzaj do maksimum.
Loor znika. W polu widzenia głównego ekranu pojawia się nowy rój. Powoli płynie w pobliżu statku. Otwór śluzy wciąż bliżej. Rój minął go.
— Nie — mówi przez zęby kapitan.
W tej chwili zdarza się coś niepojętego. W głębi roju wybuchają jaskrawe iskry. I natychmiast mdło pobłyskujący słup owadów zamienia się w oślepiającą trąbę powietrzną. Siejąc intensywnymi iskrami, trąba wygina się kreto i zwężającym się dolnym końcem uderza w otwór śluzy.
Cielsko statku gwałtownie drga. Główny ekran ciemnieje i gaśnie. Z zewnątrz, przygłuszony dźwiękoszczelnymi przegrodami, dochodzi ciężki łoskot.
— Co to? — Veil z przerażeniem patrzy na kapitana.
— Włączyła się automatycznie osłona „Wichra”. A to ci ważki! Kto by pomyślał?
— A Loor? Co z nim?
Palce kapitana przebiegają po klawiszach i przyciskach pulpitu. Pojawia się na nim zielonkawy nocny pejzaż. Dogasa blade pasemko zorzy nad samym horyzontem. Jaskrawe gwiazdy rozbłysły w przerwach między obłokami.
— Już noc? — Veil nie może uwierzyć własnym oczom.
— Rzeczywiście, dziwne — mruczy kapitan. — Wydawało mi się… — Pochyla się znowu nad przyrządami. — Nie, wszystko w porządku. Po prostu to trwało dłużej, niż myśleliśmy… Loor — zwraca się w stronę bocznego ekranu — no co tam u ciebie, dlaczego milczysz?
Boczny ekran pozostaje ciemny. Loor nie odpowiada.
— Nie żyje — bezbarwnym głosem mówi kapitan i powoli odchodzi od tapczanu, na którym ułożyli Loora.
— Ale jak?… — Veil wciąż jeszcze nie może pojąć tego, co się stało.
— Nie żyje… Promieniowanie, którym rój zaatakował statek, zabiło go. Osłona siłowa zaczęła działać o jakieś miliardowe części sekundy później, niż należało.
„Niezrozumiałe tylko, dlaczego my pozostaliśmy przy życiu — myśli kapitan. — To promieniowanie nie mogło być kierowane. To znaczy, że i ja i ona — kapitan rzuca spojrzenie na siedzącą na podłodze Veil — przebywaliśmy w polu jego oddziaływania. To jasne… Niemniej jednak on jest martwy, a my żyjemy. Na razie żyjemy.
— Ale jak?… powtarza znowu Veil, nie odrywając wzroku od nieruchomej postaci na tapczanie.
„W dwójkę nie będzie nam lekko — myśli kapitan. — Jeśli, oczywiście, uda nam się stąd wydostać… W istocie winien wszystkiemu jestem ja… ja sam… To ja mu pozwoliłem. Z Sherrym też tak się zaczęło. Najpierw zginął nawigator. Potem… Co to za promieniowanie? Dlaczego osłona „Wichra” zaczęła działać z opóźnieniem? A może opóźnienia nie było? Ale wtedy co wydarzyło się z czasem? Dlaczego nie? Przecież nadejście nocy wydało nam się przedwczesne… Czas?… Jeśli to czas?… To znaczy… Nie, należy to sprawdzić.”
Kapitan dotyka ręką ramienia Veil.
— Chodźmy, jemu już nic nie pomożemy. Chodźmy. Pomyślimy, co robić dalej. Niech zostanie tutaj. Jutro umieścimy go w kabinie chłodniczej. Być może na Ziemi…
Veil szlocha głośno.
— Nie trzeba płakać, kochanie. Musimy być bardzo silni. Przecież teraz jest nas tylko dwoje… I zanim odlecimy, powinniśmy jeszcze zrozumieć to, co tu się dzieje, jakie tajemnicze siły kryją się za pozorną harmonią tego dziwnego świata.
— Jakie to wszystko niedorzeczne i okrutne…
— Z naszego ludzkiego punktu widzenia — tak… Ale trzeba starać się patrzeć szerzej… Jesteśmy tu przybyszami. Obcymi wszystkiemu. Dziś rano słusznie powiedziałaś: nic nie wiemy o tym świecie, nic. A przecież naszym zadaniem jest się dowiedzieć. Dopuściliśmy do błędnego posunięcia. To moja wina. Teraz trzeba spróbować naprawić błąd.
— Jego już nie wskrzesimy…
— Takie ekspedycje, jak nasza, to zawsze ryzyko. Jesteśmy badaczami nieznanego. Za to obdarzono nas długowiecznością… według ziemskiego rachunku. Tych, którzy wracają…
— A tym, którzy giną, wznosi się pomniki, czy nie tak? Na co mu teraz pomnik?
— Uspokój się. Chodźmy stąd.
— Nie trzeba było ich ruszać, nie trzeba było, nie trzeba…
— Wtedy nic byśmy się nie dowiedzieli. I następna ekspedycja, która wylądowałaby tutaj, mogłaby podzielić los Sherry’ego. Zrozum… Sherry i jego towarzysze padli ofiarą czegoś podobnego. Do nas należało wyjaśnienie zagadki. Loor to zrozumiał.
— Ale niczego nie wiemy.
— No, teraz już coś wiemy. Tylko jeszcze nie wszystko jest zrozumiałe. Teraz trzeba starać się to zrozumieć…
— Jedno już zrozumiałam. Nie nadaję się do takich ekspedycji. Na Ziemi pomylili się wybierając mnie. Dopóki wszystko było dobrze, jeszcze coś mogłam, a teraz…
— Twoja kariera gwiezdnego nawigatora dopiero się zaczęła. Najwspanialsze wyprawy jeszcze przed tobą. Nie spiesz się z decyzją. Tak czy owak ja i ty mamy jeszcze przed sobą drogę powrotną. Wystarczająco dużo czasu, żeby to przemyśleć. A jeżeli mimo wszystko twardo postanowisz odejść po powrocie, nikt cię nie będzie powstrzymywał. To jest prawo każdego z nas, niezależnie od tego, czy spędził w gwiezdnych rejsach rok czy tysiąc ziemskich lat.
— Co pan chce teraz zrobić?
— Pójdę na stanowisko dowodzenia. Dzisiaj wypada moja nocna wachta. Pomyślę, „poradzę się komputerów”. Idź odpocząć, a jutro rano podejmiemy decyzję.
— Jeśli można, zostanę z panem.
— Jak chcesz…
Po drodze do centralnej maszynowni przechodzą obok wewnętrznej kabiny śluzy wejściowej, gdzie godzinę temu znaleźli Loora.
— Popatrzmy jeszcze raz — proponuje kapitan.
Bezszelestnie odsuwają się masywne drzwi. Kabina pusta, pusta, tylko w kącie stoi nie sprzątnięty ekran, przynęta, źródło promieniowania ultrafioletowego.
Kapitan uważnie ogląda ściany, podłogę, aparaturę kontrolną.
— Nie, nic — mówi w zamyśleniu — żadnych śladów…
— Sądził pan, że znajdziemy szczątki ważek? — szeptem pyta Veil.
— Nie, oczywiście nie… Miałem’ na myśli promieniowanie, które poraziło Loora. Może ono rzeczywiście było kierowane. Wynikałoby z tego, że atak przeznaczony był tylko dla niego…
— Może zajrzeć do komory zewnętrznej? — szepcze Veil.
— Tam jest teraz stężony azot. Zapełnił pomieszczenie wtedy, gdy włączyła się osłona i zamknęła się śluza wejściowa. Chyba nic tam nie znajdziemy, ale popatrzeć można.
Kapitan naciska przycisk nad drzwiami wiodącymi do zewnętrznej części śluzy. Słychać cichy syk. Potem w drzwiach rozbłyskuje zielone oczko i drzwi bezszelestnie odsuwają się.
Zewnętrzna kabina jest także pusta, a luk wejściowy szczelnie zamknięty. Drzwi do pomieszczeń, gdzie przechowuje się skafandry, zasunięte.
— Nic — mówi kapitan. — Tak jak myślałem…
— O — Veil się pochyla — niech pan popatrzy tutaj…
Ze szczeliny, na którą zachodzi brzeg masywnej osłony luku, sterczą końce przeźroczystych skrzydeł. Kapitan też się pochyla, uważnie oglądając cieniutką tkankę o złocistych żyłkach.
— Mimo wszystko jedną przydusiło — mówi z westchnieniem i chce dotknąć palcami skrzydeł.
— Lepiej nie — Veil chwyta go za rękę.
— Teraz to niegroźne. — Kapitan miękko odsuwa rękę Veil i ostrożnie dotyka przeźroczystej tkanki końcami palców. — Mogą być niebezpieczne, kiedy są żywe… Mogą być… Na przykład, kiedy się bronią. Ta zginęła jak nasz Loor…