— Jesteś pewna? Dobrze, zobaczę, tylko skończę z tymi przewodami.
— A tam zepsuł się selektor, czy tak?
— Tak… To znaczy nie… Nic podobnego…
— Mówi pan nieprawdę. To selektor. On właśnie jest sprzężony z kondensatorem L—0976 czwartego obwodu.
— Idź do swojej kabiny, wróżko.
— Już idę. Dlaczego pan tak…
Kiedy drzwi przedziału mechanizmów kontrolnych zamknęły się za Veil, kapitan wytarł rękawem kombinezonu pot z czoła i chwilę siedział nieruchomo. Potem szybko zszedł na dół, otworzył osłony chodnika czwartego obwodu. Jakiś czas dosłownie przekopywał się w gęstej sieci różnorodnych przewodów, kwarcowych płytek, mikroskopijnych lamp kryształkowych. Kiwając z niedowierzaniem głową, wyciągnął dwie maleńkie białe tabliczki, sprawdził ich numery i wsunął w kieszeń kombinezonu. Potem podszedł do ekranu urządzenia rozmówniczego.
— Loor! Co u ciebie słychać?
Ekran rozświetlił się i pojawiła się na nim twarz Loora.
— Wszystko w porządku, szefie. Kończę sprawdzanie wzmacniacza.
— Znalazłeś coś?
— Nie.
— Wyłaź na górę. Złapałem właściwe kondensatory. Dwa w czwartym obwodzie. Zaraz je wymienimy i koniec.
— Wspaniale, kapitanie, i pójdziemy na ważki.
— No, to wszystko — powiedział kapitan, wyłączając aparaturę kontrolną. — Teraz „Wicher” przygotowany jest na każdą niespodziankę.
W trójkę — kapitan, Veil i Loor — siedzieli w kabinie sterowniczej statku.
— A co było potem, Veil? — zapytał kapitan po chwili milczenia.
— Potem sprzeczaliście się, jak je łowić, Loor poszedł z siatką na brzeg jeziora, a my zostaliśmy na mostku. Nic nie złowił, i wtedy pan…
— Jak możesz nie pamiętać tego wszystkiego, Loor?
— Żarty posuwają się zbyt daleko, kapitanie, domagam się…
— Znowu zginiesz, ale po raz drugi możesz nie zmartwychwstać. One po prostu nie zechcą drugi raz zawrócić czasu wstecz…
— Bzdura! To jest tylko chorobliwe bredzenie.
— Ale ona prawidłowo wskazywała numery przebitych kondensatorów. Skąd mogła je znać?
— Zbieg okoliczności.
— Sam w to nie wierzysz, Loor. — Głos kapitana zrobił się surowy. — Teraz zrozumiałem, dlaczego zginął Sherry i jego towarzysze. Wśród nich nie było Veil, i wszyscy, albo prawie wszyscy, byli tacy jak ty, jak ty…
— Nie możemy opuścić planety, na której odkryliśmy życie organiczne, nie zabrawszy ze sobą jego okazów.
— Okazów czego?
— Pan rozumie, co mam na myśli.
— A jeżeli spotkałbyś tu istoty podobne do nas, też zechciałbyś wziąć „okazy”?
— Chodzi tutaj o owady.
— Ale my mamy już wystarczającą ilość powodów, aby sądzić, że te „owady” to jakaś część czy jakiś przejaw wysoko zorganizowanego rozumnego życia. Życia absolutnie nie pojętego dla nas, ale najwidoczniej stojącego znacznie wyżej od ziemskiego. Można nawet przypuszczać, że potrafią one kierować czasem. My pierwsi, wylądowawszy tutaj, staliśmy się dla nich obiektem jakiegoś eksperymentu, przy czym był to eksperyment bardziej humanitarny niż nasz wczorajszy.
— To wszystko przypuszczenia, bazujące na bredniach, halucynacjach, to nie ma żadnej racjonalnej podstawy.
— Ale to, co ty nazywasz halucynacjami, prawdopodobnie jest związane z ich próbami nawiązania z nami kontaktu. Z nas trojga tylko Veil obdarzona jest zdolnościami do utrzymywania takiego kontaktu, tle nawet jej predyspozycje okazały się niewystarczające. Zrozumiałeś ich próby opacznie, a ja po prostu jestem nie podatny na ich sygnały. Nigdy nie pasjonowałem się muzyką. A muzyka, najwidoczniej, to jedyna nić dostępna naszemu i ich rozumieniu. We wszystkim innym jesteśmy sobie obcy. Oni to zrozumieli od razu. Veil zrozumiała przy ich pomocy, ja przy jej pomocy, tylko ty uparcie obstajesz przy swoim.
— Powtarzam, to wszystko hipotezy, w dodatku wątpliwe.
— Czego więc chcesz?
— Chcę dowodów, a do tego potrzebne mi są ważki.
— Ależ Loor — wtrąciła się milcząca przez cały czas Veil. — To nie ważki. To coś zupełnie innego. Możliwe nawet, że nie owady. Do tej pory stoi mi przed oczami ognista trąba, w którą zamienił się jeden z rojów, atakowany wczoraj silnym promieniowaniem. Kapitan nie pamięta tego, ale ja… ja…
— O, kiedyż będę mógł się przekonać, że to nie owady…
— Wtedy będzie za późno, Loor… Przecież już znalazłam ciebie leżącego bez oznak życia, i kapitan… powiedział, że nie żyjesz. Byłeś martwy, Loor, zrozum to… Oni coś zrobili z czasem, prawdopodobnie po to, żebyśmy zrozumieli całą głębię swoich błędów. Jeśli szczęśliwie wrócimy na Ziemię, konfrontacja absolutnych liczników czasu z pewnością wykaże, że ten dzień, którego wy z kapitanem nie pamiętacie, a ja pamiętam, przeżyliśmy rzeczywiście.
— Słuchając was dwojga, sam wkrótce oszaleję! — krzyknął zapamiętale Loor. — Zrozumcie, że ja nie wierzę, nie wierzę w te wszystkie bajania. Jestem uczonym, rozumiecie, uczonym…
— Bardzo dobrze — przerywa kapitan — czego więc chce uczony?
— Zabrać okazy przed startem. Kilka egzemplarzy…
— A jeżeli ta chwalebna chęć uczonego będzie zagrażała życiu wszystkich uczestników ekspedycji?
— A więc tego się boicie? Znakomicie! Ja zostanę tutaj z niezbędną aparaturą, pan wyprowadzi „Wichra” na jakąkolwiek odległą orbitę, a potem wrócicie i załadujecie mnie i moją kolekcję.
— Albo trupa uczonego.
— Niewykluczony jest i taki wariant. Potwierdzi on waszą rację.
— Ale one mogą po nieudanym eksperymencie unicestwić przy lądowaniu i „Wichra”, słusznie obawiając się kontynuacji podobnych eksperymentów.
— Dobrze, będziemy utrzymywać łączność radiową. Jeżeli po eksperymencie nie odezwę się, wyprowadźcie „Wichra” w drogę powrotną bez lądowania.
— Jak cię przekonać, Loor?
— Nie przekonacie mnie.
— Ależ to szaleństwo!
— Pan jest szaleńcem. Pan i Veil. Szaleńcy i tchórze.
— Opamiętaj się, Loor!
— Szaleńcy, powtarzam. Straciliście kontrolę nad własnymi wrażeniami, nie widzicie różnicy pomiędzy otaczającym was realnym światem a mirażami, które sami wymyśliliście…
— Dość! Jako kapitan zabraniam ci! To rozkaz…
— Może mi pan kazać zamilknąć, ale na Ziemi pan odpowie za to. I za lekceważenie nauki.
— Gdybyśmy byli w dwójkę z tobą, Loor — głos kapitana robi się ochrypły ze wzruszenia — zezwoliłbym ci na powtórzenie eksperymentu. Tacy ludzie jak ty i Sherry nie oglądają się na nic. Nauka nałożyła wam na oczy końskie okulary. Ale ryzykować jeszcze życiem Veil nie mogę i nie będę.
— Wymówka, kapitanie.
— Zrozum, Loor — cicho mówi Veil — przy takim postawieniu zagadnienia, przy takiej argumentacji obu stron — mam na myśli ciebie i nas z kapitanem — ja także poszłabym na ryzyko powtórnego eksperymentu, chociaż byłoby mi bardzo straszno, nie o siebie oczywiście, o ciebie… Ale jest jeszcze jeden aspekt naszego sporu: oni… My nie wiemy, co znaczy dla nich oddzielenie czy nawet unicestwienie kilku ważek. Być może, to także zagłada rozumnych istot.
— Jeżeli jest tak, jak mówisz, oni powinni przerwać próby kontaktu… Innymi słowy, ważki dziś wieczorem nie pojawią się.
— Niezła myśl — kapitan unosi głowę. — To może rozwiązać spór. Jeśli mamy do czynienia z rozumnymi siłami, a ja w to prawie nie wątpię, i jeśli eksperyment Loora jest niebezpieczny dla nich, one nie przylecą dzisiaj. W ogóle nie pojawią się więcej, póki „Wicher” pozostaje tutaj. Kto wie — być może, ich pojawienie się należy wiązać właśnie z naszą obecnością? Być może wszystko, co widzimy dokoła — to tylko miraż, stałe złudzenie wzrokowe, wywołane przez nie znane nam siły. A ważki — to tylko część tego urojenia. Przecież wtedy, tego wieczoru, dzień czy dwa dni temu, powiedziałem wam nieprawdę… Pamiętacie, posłałem was, byście włożyli hełmy, a sam zszedłem na dół. Zszedłem dlatego, że usłyszałem coś… Być może, była to melodia, o której opowiadała Veil. Nie wiem. One wtedy nie pogrążyły się w wodzie. Po prostu rozpłynęły się w powietrzu wraz z cichnącą melodią. Zawołałem was, żeby opowiedzieć o tym, tam, na miejscu, gdzie to wszystko się zdarzyło, i nie odważyłem się… Ja też pomyślałem wtedy o halucynacji… Chciałem sprawdzić…