Выбрать главу

— Doprawdy źle, że nie opowiedział pan o tym od razu — szepnęła Veil.

— Doprawdy… Więc Loor, jeśli jeszcze nalegasz, możesz powtórzyć swój eksperyment. Ale spiesz się, słońce już nisko.

Loor uważnie spojrzał na kapitana:

— Sądzi pan, że ich nie będzie?

— Myślę, że nie.

— Jeśli tak, straciliśmy jedyną okazję…

— Ale prawdopodobnie zyskaliśmy coś innego.

— Co mianowicie?

— Przyszłość pokaże.

Ważki nie pojawiły się. I niezwykła muzyka nie zabrzmiała już więcej w nocnej ciszy. Próżno Veil i jej towarzysze wytężali słuch… Rano okazało się, że zwiędły kwiaty i trawy, rzeki stały się płytkie, i tylko zimny, porywisty wiatr gonił chmury kłującego piasku. Kapitan poczekał jeszcze kilka dni. Z każdym dniem okolica przybierała coraz bardziej dziki wygląd, i gdy „Wicher”, wzbijając tumany piasku i pyłu, wzniósł się nad równinami, w dole, jak wzrokiem sięgnąć, rozpościerała się martwa pustynia.

— To wszystko bardzo przypomina zmiany pór roku — powiedział Loor obserwując przez wizjer niknącą planetę.

— To wszystko bardzo przypomina klęskę — wymruczał kapitan — zdaje się, że stracili wszystkie zainteresowania nami wcześniej, niż my zdążyliśmy cokolwiek zrozumieć.

Veil nic nie mówiła; myślała o dalekiej Ziemi — maleńkiej cząsteczce bezgranicznego świata, i o ludzkim rozumie — maleńkiej iskierce jakiegoś gigantycznego, zagadkowego ogniska…

Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek

Paweł Weżinow

Błękitne motyle

1

Śniło mu się zielone niebo, po którym wolno wędrowały pierzaste obłoki nad nie kończącą się równiną. Śniły mu się urwiste skały, a pośród nich błyszczące, jak błękitne oko, jezioro górskie. Śniły mu się czerwone dachy, widoczne spod ciemnozielonych gałęzi sosen, i wyraźnie czuł słodkawy zapach żywicy.

— Pora wstawać, Alek!

— Tak, mamo — powiedział cicho.

Jakaś nieśmiała tkliwość, delikatna jak dotyk ręki, ukoiła jego serce. Teraz unosił się jak obłok nad stepem, widział pstre grzbiety antylop i zdawało mu się, że płyną przez gęstą trawę.

Raptownie otworzył oczy — pochylała się nad nim żelazna twarz Diraka.

— Jesteśmy u celu? — spytał.

— Tak, Alek — powiedział robot. — Pora wstawać.

Człowiek ledwie zauważalnie westchnął. Rozejrzał się i nagle powróciła mu świadomość. Wiedział już, że znajduje się w komorze dla rekonwalescentów, że leci „Neptunem” i że Ziemia, o której śnił, jest odległa od nich szesnaście lat świetlnych. Ale w każdym z owych dni, które upłynęły, w każdym momencie wędrówki tym zagubionym w chaosie pyłkiem Alek czuł Ziemię w sobie, czuł ją w każdej ze swoich komórek.

— Wspominałeś matkę, Alek. Nie wiedziałem, że miałeś matkę — powiedział robot.

Serce mu się ścisnęło. Ten dziwaczny twór Bagrationowa, o twarzy „Myśliciela” Rodina, mówił najbardziej okrutnym ze wszystkich języków — bezbłędnym, konkretnym językiem maszyny. Tak, kiedyś miał matkę. Dawno, dawno temu! Szesnaście lat, które statek kosmiczny nieubłaganie rozciągał w czasie, już od dawna położyły kres życiu najdroższych mu ludzi, tych, którzy zostali na Ziemi.

— Tak, miałem — powiedział cicho.

— A dlaczego nie przyszła na kosmodrom, kiedy opuszczałeś Ziemię?

— To było dla niej za trudne, Dirak. Za trudne dla jej zwykłego matczynego serca.

— Tak, rozumiem — powiedział robot. Ale nie rozumiał, Dirak nigdy nie będzie w stanie tego zrozumieć.

— A jednak wiele osób was odprowadzało — znów odezwał się Dirak. — Czyżby wszyscy byli pozbawieni serca?

Nagle wydało się Alkowi, że nie znajduje się w komorze „Neptuna”, lecz pod kryształową kopułą obserwatorium. Tuż przy swojej twarzy zobaczył pełne troski, krótkowzroczne oczy matki.

— Czy jesteś pewien, Alek, że powinieneś?

— Tak, mamo. Jestem pewien…

— Czyżby nasz biedny świat był dla ciebie za mały? Nie możesz sobie znaleźć w nim miejsca?

— Nie mów tak… Wiem, że jest najwspanialszy ze wszystkich światów…

— A jednak chcesz go opuścić?

— Muszę — powiedział.

— Mój biedny chłopiec! — Matka miała mokrą od łez twarz. — Mój mały, biedny chłopiec…

Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, dmuchał lekki, ciepły wiatr, spomiędzy betonowych płyt kosmodromu wyzierała anemiczna wiosenna trawa. Kiedy wchodził po stromych stopniach statku kosmicznego, każdy jego ruch rejestrowały setki obiektywów. Nie odwrócił się, nie miał siły spojrzeć raz jeszcze na tych, którzy żegnali się z nim na zawsze. Potem przez wiele miesięcy nie chciał patrzeć na maleńką gwiazdę, wysyłającą swoje blade, smutne światło w nieskończoność…

— Źle się poczułeś, Alek? — spytał robot.

Alek drgnął.

— Nie, nic mi nie jest… Czuję się zupełnie dobrze! A co z Kazimierzem, Dirak?

— Jest teraz w komorze biologicznej.

— Chciałbym go zobaczyć.

Robot nacisnął jeden z guzików na niewielkim pulpicie i ekran rozjaśnił się. Kazimierz leżał na wpół goły pod oślepiającym reflektorem. Był blady i nieruchomy, jeszcze nie odzyskał przytomności. W cienkich, przeźroczystych bioprzewodach, które omotały gęstą siecią jego potężną klatkę piersiową, pulsowała plazma. Nie było wątpliwości, że Dirak zrobił wszystko, co trzeba a mimo to ogarnął Alka jakiś niewytłumaczalny lęk. Surowe, ostre rysy Kazimierza zdawały się być pozbawione życia, jego oczy zapadły się głęboko, jak oczy człowieka, który umarł. Cokolwiek by się twierdziło, anabioza niewiele różni się od śmierci, chociaż czas jej trwania jest ściśle określony.

— Jaki jest jego stan? — spytał niespokojnie Alek.

— Wszystko w porządku. Po dwóch godzinach go obudzę. Za chwilę przyniosę ci coś do jedzenia, staraj się trochę przełknąć…

— Postaram się, Dirak! — Alek z trudem się uśmiechnął. — Jak sądzisz, czy mógłbym się już podnieść?

— Udałoby ci się nie gorzej niż zawsze — powiedział z przekonaniem Dirak.

— No to spróbuję…

— Nie, jeszcze za wcześnie.

— Tak bardzo chciałbym, Dirak! Proszę cię, podaj mi rękę.

Robot chwilę milczał. Życzenia ludzi były dla niego rozkazem. Nie wypełniał tylko życzeń, które narażały ich na poważne niebezpieczeństwo. Teraz oczywiście żadnego poważnego niebezpieczeństwa nie było.

— Dobrze — powiedział robot. — Ale tylko na krótko…

Podał mu zimną, żelazną dłoń, obciągniętą miękką rękawicą. Alek uniósł się powoli, ale zaraz opadł, zrobiło mu się słabo.