Ta myśl nie zdążyła jeszcze opuścić głowy, a Paweł stracił grunt pod nogami i zapadł się po pas. To nie było wszystko: Próba wyjścia z pułapki najpierw zmusiła go do pogrążenia się o dalsze kilka centymetrów. Skafander był elastyczny, i błotnista maź, która pojmała Pawła, uciskała mu piersi, dochodziła do ramion. Przypomniał sobie, że w podobnych przypadkach myśliwym, którzy wpakowali się w błoto, zawsze trafia się pod ręką jakaś gałąź albo choćby krzaczek. Gałęzi w pobliżu nie było, a krzaczek rósł o jakieś trzy metry przed nim. Paweł doszedł do wniosku, że przy krzaczku winno być twardziej, i skoczył naprzód.
Dla postronnego obserwatora jego skok wyglądałby zapewne bardzo dziwnie: istota pogrążona po piersi w piachu robi rozpaczliwy ruch, wyrywa kilka centymetrów ciała z uwięzi, przesuwa się o pół metra do przodu i w tym samym momencie prawie całkowicie znika z pola widzenia.
Skok był pomyłką, wybaczalną tylko dlatego, że Paweł nigdy wcześniej nie zetknął się ani z błotami, ani z grząskimi piaskami. Teraz, nad lekko kołyszącą się i piętrzącą się bąblami powierzchnią sterczały tylko górna polowa jego hełmu i dłonie. Paweł spojrzał z ukosa i zobaczył, że czarna granica piasku powoli, ale dostrzegalnie przesuwa się po przeźroczystej przyłbicy. Nie bał się jeszcze — wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że po prostu nie zdążył przestraszyć się jak należy. Starając się nie robić zbędnych ruchów, dlatego że każdy ruch pogrążał go głębiej, Paweł ostrożnie odwrócił głowę w stronę odległego cypla. Światełko paliło się. Czekało. Głowę trzeba było mocno zadzierać, ponad piasek wystawał tylko czubek hełmu z niepotrzebną anteną nastrojoną na statek, na którym i tak nikt go nie usłyszy. Po kilku sekundach światełko zniknęło i wszystko zniknęło. Było ciemno, strasznie ciasno i zupełnie nie wiadomo było, co robić dalej.
Strach przyszedł wraz z ciemnością. Paweł uświadomił sobie, że jego oddech stał się szybki i płytki, brakowało mu powietrza, choć było to nieprawdą — butle rzetelnie dostarczały wciąż tyle tlenu, ile należało. Hełm był dostatecznie twardy i nie groziła Pawłowi śmierć od uduszenia. Śmierć… Gdy tylko słowo to przemknęło w myślach, to zaczepiło się w mózgu i zostało tam. Śmierć. Przecież w tej jamie może dopaść go śmierć.
Słowo to miało jakąś magiczną siłę. To było odrażające słowo, kłamliwe, złe. Paweł rozumiał, że nie może się ono odnosić do niego, dlatego… dlatego, że na niego czekają. Czeka na niego Gleb Bauer i Kira Tkaczenko, i nawigator Baturin — bez Pawła oni także zginą. I jeśli kiedyś przyleci tutaj statek, a przyleci na pewno, to będzie za późno. Jeśli przylecą tutaj ludzie, to znajdą ciała drugiej wachty w wannach do anabiozy, ciała tych, którzy zginęli, i zrozumieją, że ktoś przebywał jeszcze przez jakiś czas na statku, a potem znikł. Będą go szukać i oczywiście nigdy nie znajdą. Nawet jeśli planeta zostanie zasiedlona i położą drogi, nikt nigdy nie odnajdzie doktora Pawła, lat trzydzieści cztery, szatyna, wzrost sto osiemdziesiąt trzy, oczy niebieskie…
— Ano, dosyć — powiedział do siebie Paweł. — W ten sposób można rozmyślać i do rana.
Trzeba było spróbować się wydostać. Uświadomił sobie, że wcale nie ma zamiaru zdychać w tej przeklętej jamie. Należało znaleźć jakieś wyjście z pułapki. Ot i wszystko.
Twardy piasek ma za sobą. Więcej ryzykować nie należy. Żadnych ruchów naprzód — tylko w tył, do brzegu.
Spróbował podnieść ręce. Można to było zrobić, ale z trudem, piasek był zbity i ciężki. Spróbował pokopać rękami przed sobą, ale zapadł tylko głębiej w bagno, i trzeba było znieruchomieć na nowo, aby przezwyciężyć wybuch paniki paraliżującej świadomość. Panika była irracjonalna — ciało, czując bliskość śmierci, zaczęło się miotać.
Paweł „przeczekał panikę na pokładzie”. Wiedział, że jest od niej silniejszy, pozostał na „kapitańskim mostku” — buntownicy zaś bezsilnie biegali po pokładzie i wymachiwali rękami. I w tym momencie nogi, palce nóg, poczuły twardy grunt.
— Wspaniale — rzekł Paweł, uspokajając buntowników i tchórzy, którzy zagnieździli się w jego ciele. — Toż zawsze wam mówiłem, że trzęsawisko nie jest bezdenne. Zwyczajna dziura. Stoimy na dnie i teraz spokojnie, nie spiesząc się pójdziemy z powrotem.
Powiedzieć było łatwiej, niż zrobić. Piasek nie chciał puścić Pawła i ciągnął go w dół, dno było śliskie i niepewne. Ale mimo wszystko zrobił krok w górę po zboczu jamy i uświadomił sobie, że piekielnie się zmęczył. Szczególnie przeszkadzał mu ciężar błocka. Przez myśl przemknęło mu wyobrażenie nurka idącego powoli po głębinie..
— Zaczekaj — powiedział do siebie. — Mam pomysł.
Po minucie prawa ręka przekopała się przez piasek i nacisnęła dźwignię regulującą dopływ powietrza. Nacisnął ją aż do oporu i nie puszczał tak długo, dopóki powietrze dławiące gardło, wyciskające oczy z orbit, wstrzymujące serce — nie napełniło skafandra na tyle, że kolejny krok w górę okazał się znacznie łatwiejszy.
Puścił dźwignię dopływu powietrza dopiero wtedy, gdy wynurzył się po pas z grząskiego piasku i starłszy wolną ręką błoto z hełmu, zobaczył światełko. Paliło się dalej.
4
Paweł długo siedział na brzegu, pozwalając falom obmywać wyciągnięte nogi. Uśmiechał się, nie mógł się nie uśmiechać, kiedy kilka razy podnosił ręce, ażeby się przekonać, jak lekko i swobodnie żyje się w powietrzu.
Rzeka spływała do morza tak samo spokojnie jak poprzednio i niemożliwym już było odnaleźć miejsce swego niedawnego uwięzienia. Piasek wygładził się, pogodził się z utratą niewolnika — czekał na nowe ofiary.
Ale najważniejsze zadanie nie zostało wykonane. Rzeka zagradzała drogę i należało ją przejść, aby kontynuować wędrówkę po równym brzegu, zaczynającym się na nowo o jakieś sto metrów dalej.
Odsapnąwszy, Paweł podniósł ‘się i skierował ku zaroślom. Muszelki trzeszczały pod stopami i szmery na przodzie, trzaski gałązek, piski przybliżały się, stawały się coraz wyraźniejsze. Zatrzymał się na skraju zagajnika przypominając sobie, że do pistoletu mogło napchać się piasku. Wydostał go, przeciągnął ręką po lufie. Lufa była czysta.
Szedł trzymając się z dala od szczebioczącej, niewinnej na pierwszy rzut oka rzeczki, wdrapał się na niewysoki pagórek i stanął przed zwartą ścianą chaszczy. Krzaki wyciągały naprzeciw kolce i suche gałęzie stały ciasno niczym żołnierze gotujący się na spotkanie wroga. Paweł spróbował rozgarnąć zarośla, ale gałęzie pozczepiały się kolcami, wypadało żałować, że nie nałożył rękawic.
Przez kilka minut daremnie szamotał się z gąszczem, usiłując odnaleźć w nim jakieś przejście, w końcu z wściekłością liznął po krzakach promieniem pistoletu. Promień przeciął w zaroślach wąską szczelinę, podniósł się biały słup dymu i krzaki czujnie zamilkły. Paweł włączył hełmową latarnię i zobaczył, jak zarośla, stanowiące litą całość, zabliźniają swoją ranę, jak pełzną przez szczelinę palce gałązek i szpony kolców, jak osypują się na ziemię martwe badyle, a na ich miejscu wyrastają świeże pędy.
Promień lampy zwabił poczwary i Paweł po raz pierwszy zobaczył, że wylatują one z zagajnika poprzez powstające w nieprzeniknionej ścianie otwory, które zamykają się natychmiast za nimi jak zatrzaskujące się drzwi.
Zgasił latarnię i zawrócił, opędzając się od natrętów stukających przeźroczystymi skrzydłami w hełm i zaglądających w oczy.