Выбрать главу

— Patrzcie — powiedział Pogosjan. — Korneliusz został malarzem?!

— Baran — skwitował Udałow, zerknął na swoje okno, aby przekonać się, czy nie wygląda z niego żona Ksenia, postawił puszkę na ziemi i przysiadł na ławce.

— Historia mi się przydarzyła — powiedział. — Fantastyczna.

— Zawsze coś ci się przytrafia — mruknął Walentin. — Może jednak strzelimy partyjkę?

— Co za historia? — zapytał Pogosjan. Udałow, który wyraźnie chciał pogadać, natychmiast odpowiedział:

— Drogę na Griaznuchę znacie? Do sanatorium?

— No.

— To właśnie tam wszystko się stało. Nie było dzisiaj drogi.

— A niby gdzie się podziała?

— Nawet nie wiem, co na to odpowiedzieć — odrzekł Udałow. — Ludzkość jeszcze do tego nie dorosła.

— Ty, Korneliuszu, nie kręć — obraził się Wasylij Wasiljewicz. — Zawsze ci się jakieś historie przytrafiają i zawsze nadajesz im kosmiczne znaczenie.

— Właśnie kosmiczne. Ni mniej, ni więcej, tylko właśnie kosmiczne.

— Jasne — powiedział Grubin, który przez otwarte okno swojej izdebki doskonale słyszał całą rozmowę. Zajmował się akurat robotą nudną, chociaż twórczą. Rzeźbił mianowicie w ryżowym ziarenku „Słowo o pułku Igora”. — Jasne, Amerykanie wieźli kamień z Księżyca, po drodze upuścili i trafili prosto w Korneliuszową drogę.

— Cynik z ciebie, Grubin — powiedział Korneliusz Udałow ze smutkiem w głosie.

Wszyscy dokładnie widzieli, że język go świerzbi, żeby opowiedzieć całą historię, ale na razie nie może się zdecydować. Na jego pulchnej twarzy pojawiły się kropelki potu.

— Cynik z ciebie, Grubin, ale najdziwniejsze, że prawie trafiłeś w sedno, chociaż nie potrafisz wyobrazić sobie całej ogromnej wagi takiego wydarzenia. Ja przecież dałem słowo, niemal zobowiązanie dochowania tajemnicy.

— No to dochowuj — powiedział Grubin.

— Toteż dochowam — powiedział Udałow.

— Potrzebne nam twoje historie — powiedział Grubin, który wbrew pozorom był najlepszym przyjacielem Udałowa, o czym wszyscy wiedzieli.

— No więc, co ci się na tej drodze przytrafiło? — zapytał Wala Kac. — Opowiadaj szybciej, bo żona zaraz mnie zawoła na kolację.

— Nie uwierzycie — powiedział Udałow.

— Nie uwierzymy — zgodził się Grubin z okna.

Ale Udałow już się zdecydował opowiedzieć i nie słuchał grubińskich słów. Oczy mu zmętniały i nabrały wyrazu obcości, z jakim w dawnych czasach bajarze przystępowali do strojenia gęśli i zwracali twarz ku kniaziowi, aby snuć długą, pasjonującą opowieść, prawdopodobną dla słuchaczy i całkowicie łgarską dla ich potomków.

— Dzisiaj do Griaznuchy poszedłem na piechotę — rozpoczął Udałow. — Do mleczarni autobusem, a dalej piechotą. Za miesiąc będziemy musieli zmienić dach na sanatorium. No to poszedłem zobaczyć.

— A co z twoim służbowym samochodem? — zapytał Grubin.

— Samochód pojechał do Poćmy po generator. Samochód mamy jeden dla wszystkich. A ja udałem się do sanatorium. Po co niby mam się spieszyć, pytam? Dokąd mam się śpieszyć, jeśli droga wiedzie przez las, miejscami nad samym brzegiem rzeki, ptaki śpiewają, dookoła żadnego ruchu i nawet urlopowiczów nie widać.

— A to prawda, że sanatorium zamknęli? — zapytał Wasilij Wasiljewicz?

— Tymczasowo — odparł Udałow. — Na razie borowina się skończyła. Będziemy pewnie narzan przywozić. Ale to się jeszcze zobaczy. Właśnie wtedy ich spotkałem.

— Urlopowiczów?

— Jakich urlopowiczów? Ludzi w „Moskwiczu”. Całą rodzinę. Pewnie turyści. Na dachu mieli namiot, materace, a nawet dziecinny wózek. Dlatego się z nimi nie zabrałem, że było ich w wozie pięcioro.

— Po co niby miałeś się z nimi zabierać?

— Jak to po co? Żeby do sanatorium podrzucili.

— Przecież oni jechali z przeciwka.

— Nie, Walentin, wszystko pomyliłeś. Najpierw oni mnie wyprzedzili. I ja się z nimi nie zabrałem. Albo mi to pilno? A potem oni zawrócili. Ten, który siedział za kierownicą, był blady jak śmierć, dzieci płaczą, rwetes, krzyk. Kierowca wysunął się przez okno i macha do mnie ręką, żebym zawracał. Ale, myślę sobie, dziwak. Nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka za zakrętem.

— Za zakrętem na Korneliusza czekał zimny trup — powiedział Grubin.

— Nie przerywaj! — oburzył się Pogosjan. — Słyszysz, że człowiek opowiada, a ty mu przerywasz.

— Za zakrętem czekał na mnie znak. „Uwaga — roboty drogowe!” Znacie taki znak? Trójkąt, a w jego środku człowiek z łopatą. Zdziwiłem się, co to za roboty drogowe bez mojej wiedzy? Nasze miasto jest niewielkie i nie może być takich robót. I jeszcze to mnie zdziwiło, że znak był jakiś dziwny. Źle wykonany z punktu widzenia estetyki i sztuki malarskiej. Robotnik miał trzy nogi i bardzo niechlujny wygląd.

— A kto u nas znaki robi?

— Znaki nam przysyłają z Wołogdy. Znaki to sprawa milicji. Ale nie o to chodzi. Nie chodzi o to czy znak dobry, czy zły, ale o to, że trzy nogi.

— Chuligaństwo — powiedziała stara Łożkina, która już nakarmiła swojego męża i teraz wcisnęła się w szparę między akwarium a klatkę z kanarkiem, żeby posłuchać ciekawej historii.

— Ja też tak pomyślałem — zgodził się Udałow. — A jeszcze zaniepokoili mnie ludzie z „Moskwicza”. Czego się tak zlękli?

— Chuligaństwo. Jasna sprawa, chuligaństwo — powtórzyła stara Łożkina.

— No więc stoi zakopany w ziemię nie znany mi znak, a zza zakrętu dobiega dźwięk metalu i hałas charakterystyczny dla robót budowlanych. Robię jeszcze dziesięć kroków i to, muszę się przyznać, robię je z całą ostrożnością. Widzę: w poprzek drogi zapora, szlaban innymi słowy. A na nim czarny napis: „Przejazd wzbroniony”. A tuż za szlabanem akurat zawraca bardzo dziwny spychacz, na którym siedzi, pewnie mi nie uwierzycie, obcoplanetny przybysz z kosmosu, który ma cztery ręce i troje oczu.

— Ale zalewa — powiedział Pogosjan, który nie uwierzył ani jednemu słowu.

— Walentin, kolacja stygnie! — krzyknęła przez okno żona Kaca.

— Poczekaj — powiedział Kac. — Dosłucham i przyjdę.

— Popatrzcie tylko, co się dzieje — krzyknęła żona Kaca do starej Łożkiny — Walentin nie leci, kiedy go wołam na kolację!

— Na głowie miał przezroczysty hełm. Jak kosmonauci — kontynuował Udałow, przymykając oczy, aby wyraźniej przywołać ten widok. — Z hełmu sterczały mu jakieś druciki, a ubrany był w pomarańczowy kombinezon. Zobaczył mnie, ale udał, że nie dostrzega, zgasił silnik, zeskoczył na ziemię i widzę ci ja, że ma minimum trzy nogi, i co charakterystyczne, każdą w innym bucie. Przywitałem się, gdyż byłem w stanie silnego szoku, a on mi na to też mówi: „Dzień dobry”.

— Ale zalewa! — powiedział Pogosjan. — „Dzień dobry”, znaczy, powiedział w swoim międzyplanetarnym języku, a Korneliusz, rzecz jasna, włada nim od dzieciństwa, tak?

— Od dzieciństwa — zgodził się Grubin, który już dawno odłożył swoją robotę i nie przepuścił ani jednego słowa.

— On po rosyjsku się do mnie odezwał — zaoponował Udałow. — Wtedy ja go z całą szczerością i odpowiedzialnością zapytałem: „A kto dał zlecenie na wykonanie roboty?” — Naturalnie — powiedział Grubin. — Widzimy człowieka na trzech nogach, gościa z dalekich gwiezdnych światów i zamiast „Serdecznie witamy” od razu z pyskiem: „Kto pozwolił?” — Przestraszyłem się — powiedział Udałow. — W przeciwnym razie zwróciłbym się do niego jak należy. Ale z przestrachu wziąłem byka za rogi.