Выбрать главу

— I wtedy on mi powiada, że ma prośbę. Drogę to oni naprawią, że śladu nie będzie, talerzyk zabiera na orbitę wokółziemską. Ale nie mają białej farby.

— Czego?

— Białej farby. Olejnej. Słupki na poboczu drogi wszystkie powywracali, na proszek rozbili. A słupki powinny być pomalowane na biało w celu uniknięcia awarii pojazdów mechanicznych. No to mnie proszą: przynieś, drogi bracie w rozumie, przynieś nam puszkę farby. Po królewsku ci się odwdzięczymy. Odpowiadam im, że nie potrzebuję żadnej nagrody, że zawsze gotów jestem pomóc. Oni mi na to, że galaktyka nigdy nie zapomni o mojej skromnej przysłudze. Poleciałem więc z powrotem do miasta…

Słuchacze siedzieli z minutę w milczeniu, zastanawiając się, czy to już koniec opowieści, czy też Udałow będzie ją jeszcze kontynuował. Słońce stało już nisko nad rzeką, cienie wydłużyły się, chłodny wietrzyk powiał od strony lasu. Kacom przypaliła się kolacja, ale żona Wali wcale tego nie spostrzegła.

— To wszystko? — zapytał wreszcie Grubin.

— Prawie wszystko — odparł Udałow. Jego święto dobiegało końca. Kończyło się wraz z opowieścią. — Szukałem tej puszki całą godzinę. Pędzla też. Mydlarnia zamknięta, magazynier naszej bazy poszedł na obiad i tak dalej. Potem jednak do nich pobiegłem, przecież nie można, ludziom robić zawodu. Przybiegłem, a znaku drogowego nie ma. I niczego nie ma. Ani talerzyka, ani maszyn, ani robotów. Pustka.

— A droga?

— Droga całkowicie naprawiona.

— Wtedy wróciłeś do domu?

— Nie — powiedział Udałow. — Najpierw spełniłem swoją obietnicą. Pomalowałem słupki.

— A one nie były pomalowane?

— Nie. Cztery słupki. Nowiutkie jak z igły, ale nie pomalowane. Koło jednego leżała kartka. Pokazać?

— Oczywiście.

— Patrzcie.

Udałow wyjął z kieszeni złożoną na czworo kartkę papieru. Rozwinął, wygładził na stole i przeczytał na głos. Pozostali pochylili się nad stołem i czytali, powtarzając za nim słowo w słowo. Oto, co było napisane na kartce. Drukowanymi literami, czarnym atramentem.

„Z góry dziękujemy za pomoc. Słupki do waszych usług. Wasza pomoc nie będzie zapomniana. Prosimy więc nie rozgłaszać tego wydarzenia”.

— I bez podpisu — powiedział Pogosjan.

— I słusznie, że bez podpisu — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Ale ty, Udałow, zawiodłeś zaufanie i przy pierwszej okazji zarobisz poważne ostrzeżenie z daleko idącymi konsekwencjami.

— A to niby dlaczego?! — wykrzyknął Udałow.

— Prosili, żebyś milczał. A ty rozgadałeś. Wiesz, co za to dają?

— Nic podobnego! — powiedział Udałow obrażonym głosem. — Oni też nie są w porządku. Ja bym milczał, ale oni odlecieli i nie zostawili żadnych śladów. Może ja im chciałem jakieś pytania zadać? Może chciałbym z nimi co do przyszłości się naradzić? Może oni z wdzięczności mogliby zamiast kartki chociaż jeden spychacz swojej marki naszemu przedsiębiorstwu zostawić? Źle mówię? Wszyscy zgodzili się, że mówi słusznie.

— Ja nawet o ich adres nie zapytałem, nie dowiedziałem się nawet, z jakiej planety przylecieli i co będą robić, kiedy agresorzy rozpętają na Ziemi wojnę jądrową. Czy tak postępują prawdziwi kosmonauci?

I wszyscy zgodzili się, że prawdziwi kosmonauci tak nie postępują. Potem znów przez chwilę milczeli, trawiąc całe wydarzenie. Wreszcie Pogosjan zapytał:

— A dowody, Udałow, masz?

— Jakie niby dowody?

— Dowody na to, że dzisiaj rozmawiałeś z przybyszami.

— No, wiecie! — oburzył się Udałow. — No, wiecie! A ta puszka, która wam stoi przed oczami na środku podwórza? Puszka po farbie. Dzisiaj brałem ją na własny rachunek z magazynu. Po co mi biała farba? Po co mi, pytam, biała farba olejna? Przecież wiecie, że pełnię funkcję kierowniczą.

— Słusznie mówi — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Po co miał niby zalewać na temat farby?

— A zaraz jutro, w niedzielę — powiedział Udałow nerwowo — pójdziemy wszyscy razem na tę drogę. I wszyscy na własne oczy zobaczycie te świeżo pomalowane słupki. Takie gładkie i równiutkie słupki, że nasi cieśle za nic takich nie zrobią. Niczym importowane meble. I farba na nich jeszcze nie obeschła.

— Kor-ne-liusz! — krzyknęła z okna Ksenia Udałowa, która nie była poinformowana i dlatego nie odczuwała szacunku dla swego męża. — Zupę trzeci raz mam grzać?

— Idę, Ksiusza, idę — odparł Udałow. — Do jutra — powiedział do przyjaciół i sąsiadów.

— A niech mu tam — powiedział Wasilij Wasiljewicz. — Dlaczego człowiekowi nie wierzyć? Rzecz jasna, że mu uwierzymy.

I wszyscy uwierzyli i nie pojechali następnego dnia na tamtą drogę, chociaż Udałow usilnie ich do tego namawiał. Co za sens gapić się na słupki?

Teraz ludność Wielkiego Guslaru czeka na nowy przylot kosmonautów. Wszyscy sądzą, że ich lądowanie odbędzie się właśnie tam, gdyż pewne kontakty zostały już nawiązane. Kontakty osobiste. Niemal przyjaźń.

Przełożył TADEUSZ GOSK

DWIE KROPLE NA SZKLANKĘ WINA

Profesor Lew Chrystoforowicz Minc, który czasowo osiedlił się w mieście Wielki Guslar, za nic nie mógł się skupić. Już rano był o krok od wyprowadzenia formuły bezdrutowego przekazywania energii, ale też od samego rana przeszkadzano mu ten ostateczny krok uczynić.

Przeszkadzał Kola Gawriłow, który bez przerwy puszczał płytę z okropną muzyką. Przeszkadzali malarze, którzy odnawiali mieszkanie Łożkinów, ale szybko się zmęczyli i dla pokrzepienia co nieco wypili, a teraz śpiewali pieśni masowe pod samym oknem profesora. Przeszkadzali sąsiedzi, którzy siedzieli pod przekwitłym bzem i grali w domino, z wielkim hałasem uderzając kamieniami o rozklekotany stół.

— Ja już dłużej nie wytrzymam! — wykrzyknął profesor, kryjąc swą łysą, genialną głowę w wypielęgnowanych dłoniach.

Rozległo się pukanie do drzwi i weszła sąsiadka Gawriłowa, matka Mikołaja.

— Ja też już dłużej nie wytrzymam, Lwie Chrystoforowiczu! — wykrzyknęła przykładając dłoń do czoła.

— Co się stało? — zapytał profesor.

— Zamiast syna mam w domu śmierdzącego lenia! — powiedziała biedna niewiasta. — Ja w jego latach ani chwili nie usiedziałam bez roboty. Ledwie mnie któreś z rodziców o coś poprosiło, a ja już w te pędy za robotę. Zresztą nawet nie trzeba było mnie prosić. Sama z siebie krowę wygnałam na pastwisko, przyprowadziłam ją do domu, wydoiłam, wieprzki oporządziłam, podwórko zamiotłam… Wszystko potrafiłam, na wszystko miałam czas.

Gawriłowa nieco koloryzowała — na wsi bywała tylko podczas wakacji i nikt jej tam do roboty nie pędził. Ale w trakcie rozmów z synem tak weszła w rolę pracowitej wiejskiej dziewczyny, że sama w nią uwierzyła.

— Mnie w dzieciństwie też nie rozpieszczali — poparł Gawriłowa Minc. — Mój tatuś był stroicielem fortepianów, a ja nosiłem mu ciężką walizę z narzędziami i czasami po kilka godzin wystawałem na obcych, zimnych klatkach schodowych. Gdy tylko wracałem ze szkoły, natychmiast siadałem przy starym, podarowanym ojcu fortepianie i grałem gamy. Grałem bez żadnej zachęty ze strony rodziców.

Profesor również koloryzował, ale nieświadomie, gdyż on także wierzył w swoje słowa. Stroiciele nie miewają przecież ciężkich waliz, a jeżeli malutki Lowuszka uparł się iść z ojcem do klienta, rodzic nigdy nie powierzał mu swojego neseserka. Co się zaś tyczy ćwiczeń muzycznych, to Minc nienawidził ich z całej duszy i często podpiłowywał struny, gdyż od najmłodszych lat miał wielką smykałkę do techniki.