— W porządku — powiedział. — Wszystko będzie zgodne z regułami sztuki.
Kapał z flakonika do szklanki, dolewał wina i zmuszał każdego do wypicia, powtarzając przy tym:
— Jak lekarstwo, jak rycynę, jak trioksazynę.
Sąsiedzi pili bez żadnej przyjemności, a nawet z pewną przykrością. Pili jak rycynę.
Kola Gawriłow tego nie widział. Mył już podłogę i dlatego pełzał na czworakach.
Malarz, który zaprawiał się z Mincem w miejskim parku, a potem za rogiem obok sklepu, jeszcze nie wrócił, bo zabłądził i poszedł do domu, w którym skończył robotę już dwa tygodnie temu. Drugi natomiast pomyślał, że bez potrzeby się tu byczy, wziął pędzel i pośpieszył na górę do Łożkinów, już zawczasu ciesząc się radością, jaką przyniesie mu ukochana praca.
— Dziękuję — powiedział profesor Minc, usiadł na ławce i wpadł w głęboką zadumę. Zmęczył się niepomiernie. Dla dobra nauki musiał złamać niektóre ze swych zasad.
Sąsiedzi zaczęli się rozchodzić. W bramie pokazała się Gawriłowa z siatką na zakupy w ręku. Nieszczęsna matka zatrzymała się pośrodku podwórza i zaczęła nasłuchiwać. Jej syn Kola nie włączył adapteru. To było dziwne. Pewnie chłopak zachorował. Czy aby nie otruła własnego dziecka miksturą profesora Minca?
I wtedy właśnie zobaczyła domniemanego sprawcę nieszczęścia. Minc siedział przy stole, gdzie sąsiedzi zazwyczaj grali w domino, kiwał się na boki i wyśpiewywał jakąś melodię. Obok niego stał Korneliusz Udałow, a opodal smętny Wasilij Wasiljewicz i bardzo zmieszany Wala Kac.
— Co się stało? — wykrzyknęła Gawriłowa i zawołała już znacznie głośniej:
— Kola! Gdzie jesteś! Co z tobą!? Jej serce ścisnęło się w trwodze.
Kola się nie odzywał. W tym momencie akurat poszedł do kuchni, żeby wylać z miednicy brudną wodę i nabrać czystej. Zapragnął bowiem ponownie umyć podłogę, aby wydobyć pierwotną biel drewna.
Gawriłowa rzuciła na Minca gniewne spojrzenie i podbiegła do domu.
— Pomogę wam — powiedział Udałow, pomagając Mincowi wstać z ławki. — Odprowadzą was.
— Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział profesor Minc.
Szli przez podwórko objęci wpół. Profesor całym ciężarem opierał się na Udałowie. Stara Łożkina patrzyła na nich przez okno kręcąc głową z potępieniem. To, że jeden z malarzy ponownie zabrał się do roboty, zdziwiło ją, ale nie do tego stopnia, aby miała zapomnieć o hańbie profesora.
Tuż przed drzwiami mieszkania wyprzedził Minca i Udałowa drugi malarz, który zamaszystym krokiem spieszył na miejsce pracy.
— Z drogi! — powiedział rzeczowo.
Profesor Minc zrozumiał, że doświadczenie się udało.
Udałow pomógł profesorowi położyć się na jego skromnym posłaniu. Profesor natychmiast zamknął oczy i usnął. Udałow przez jakiś czas stał pośrodku pokoju i wdychał wonie chemikaliów. Profesor zachowywał się dziwnie, a Korneliusz Udałow nie wierzył w przypadkowość takiego zachowania.
Profesor obudził się po trzech godzinach. Głowę miał jasną i gotową do podjęcia nowych zadań. W jego życiu wydarzyło się coś wielkiego i szlachetnego. Tak, podstawowy problem współczesności został rozwiązany. Genialny umysł profesora znalazł klucz zagadki, której nie potrafili rozwikłać tacy tytani myśli jak Paracelsus, Newton i Razdobućko.
Za ścianą słychać było szmery i postukiwania. Jakieś niewyraźne dźwięki dobiegały z podwórka. Profesor usiadł na łóżku i przez skrzypienie sprężyn usłyszał delikatne pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział.
— To ja — szepnęła Gawriłowa, wchodząc do środka.
— No i jak? — zapytał profesor głosem dentysty, gładząc łysinę i filuternie mrugając do nieszczęsnej matki. Gawriłowa miała obłęd w oczach.
— Oj — powiedziała nieszczęsna matka i przysiadła na krawędzi łóżka, przyciskając dłonie do zaróżowionych policzków. — Sama nie wiem.
— A o co chodzi? — Profesor zerwał się i zaczął szybkimi krokami biegać po pokoju. — Chyba pracowitość się pojawiła? Jakoś nie słyszę muzyki.
— Gdzie tam mowa o muzyce — westchnęła Gawriłowa. — Boję się. Dwa razy dziś mdlałam. I to przy mojej tuszy. Co on zrobił z podłogą? Co on ze mną zrobił… — tu zacna niewiasta zaczęła łkać, a profesor Minc niezręcznie ją pocieszał, gładził po bujnej fryzurze i podawał wodę.
— Słuchajcie — powiedział, gdy wreszcie łkania ustały. — Proponuję udać się na miejsce wypadku. Może na coś się przydam.
— Chodźmy — powiedziała kobieta i znów załkała. — Gdyby moja nieboszczka mamusia…
W korytarzu musieli się zatrzymać. Malarze skończyli właśnie odnawianie mieszkania Łożkinów i wzięli się za korytarz, co nie należało do ich obowiązków, tym bardziej że dzień pracy się skończył. Zdrapali już ze ścian starą farbę i zmyli tynki. Pracowali sprawnie, wesoło, nie tracąc na darmo ani minuty. Tylko jeden z nich na moment oderwał się od pracy, aby mrugnąć do profesora Minca i rzucić mimochodem: „Czemu się, dziadku, opalasz? W ten sposób życie bez pożytku i bez sensu przeleci”.
Profesor był tego samego zdania, uśmiechnął się więc przyjaźnie i bez urazy. Stara Łożkina wyglądała przez uchylone drzwi i patrzyła na malarzy jak zaszczuty zając. Pociągnęła przechodzącego profesora za rękaw i szepnęła mu na ucho: „Nie dam ani kopiejki. Niech się nie spodziewają. Oni przecież i tak państwowe pieniądze biorą”.
— A my nie za pieniądze, babciu — odparł malarz, który usłyszał jej szept. — Sama praca tak nas pociąga. To droższe od pieniędzy całego świata.
— I od sławy — dodał drugi, mieszając farbę w wiadrze.
Na podwórku profesor ujrzał niecodzienne zjawisko. Wasilij Wasiljewicz i Wala Kac porządkowali teren, podcinali krzewy, wyrównywali alejki, kosili trawę. A sąsiad, którego profesor bliżej nie znał, wjeżdżał właśnie w bramę z taczkami pełnymi piasku, bo zamierzał zrobić dzieciakom piaskownicę.
Sąsiedzi pracowali z takim zapałem, że nie zwrócili na Minca najmniejszej uwagi.
Gawriłowa popatrzyła na nich z pewnym lękiem, a zaraz potem wpadła jej do głowy ciekawa myśl.
— Czy to przypadkiem nie wy, Lwie Chrystoforowiczu? — zapytała.
— Ja — odparł skromnie profesor.
— Oj, co to się wyrabia! — powiedziała Gawriłowa.
W tym momencie na podwórku zjawił się Korneliusz Udałow, który niósł na ramieniu dwie deski na przyszłą piaskownicę. Usłyszał słowa Gawriłowej i podejrzenia odżyły w nim z nową siłą. Ponieważ zasadniczo nigdy nie czuł wstrętu do pracy, to lekarstwo profesora podziałało nań w sposób umiarkowany, bez większego więc trudu zdołał przezwyciężyć pęd do roboty. Rzucił deski na ziemię i ruszył za profesorem do mieszkania Gawriłowej.
Mieszkanie powitało profesora nieprawdopodobną, bajeczną wręcz czystością. Podłoga była wyszorowana do srebrnego połysku i pokryta lśniącą pastą, parapety i drzwi wypucowane do białości. Przez otwarte drzwi kuchni widać było równo rozwieszone, świeżo wyprane zasłony, koszule Koli Gawriłowa i bieliznę pościelową, a w prześwitach między prześcieradłami iskrzyły się wypolerowane rondle.
Mikołaja nigdzie nie było widać.
Gawriłowa zatrzymała się na progu, bojąc się wejść do własnego mieszkania.
— Kola — powiedziała słabym głosem. — Koleńka.
Kola nie odzywał się.
Profesor starannie wytarł nogi w świeżo wyprane sukno i wszedł do pokoju. Kola obłożony podręcznikami leżał na kanapie i szybko coś notował.