Inny na miejscu Minca po prostu poszedłby spać. Ale Minc nie był taki. Chciał naocznie przekonać się o prawidłowości swoich obliczeń. W tym celu musiał jeszcze czuwać około godziny. Lew Chrystoforowicz postanowił spożytkować ten czas na przygotowanie osłabionej mieszanki. Doszedł też do wniosku, że doświadczenia na ludziach są zbyt ryzykowne i że w związku z tym normalny preparat będzie wypróbowywał tylko na kocie Łożkinów, który do tego stopnia się rozleniwił, że przestał łowić myszy.
Najpierw należało odnaleźć buteleczkę z resztkami preparatu i rozcieńczyć go do właściwego stężenia. Flakon znalazł się w kieszeni marynarki. Na jego dnie było jeszcze dość środka, aby skłonić do wydajnej pracy załogę wielkiej instytucji. Minc postawił buteleczkę na stole i zaczął szukać pustego naczynia. Brał z półki butle, kolby, butelki, zlewki i flakony, wyciągał je spod biurka, zza szafy… O niektórych już dawno zapomniał, inne natomiast wywoływały w jego pamięci przyjemne wspomnienia o sukcesach lub też ciężkie westchnienia, świadczące o drobnych porażkach.
Oto kolba z niezastąpionym środkiem. przeciwko komarom, środkiem nie zabijającym ich, lecz zmuszającym do odlatywania na dwa metry. Z tego środka trzeba było w końcu zrezygnować, gdyż komary w drodze doboru naturalnego wyhodowały sobie żądła dokładnie dwa metry długie i właśnie nimi kłuły profesora spoza strefy ochronnej.
Oto środek na rozwój słuchu muzycznego, oto probówka z nie wiadomo czym, oto flakon ze stymulatorem wzrostu pieczarek, pod którego wpływem grzybki w ciągu nocy osiągają metrową średnicę…
Profesor z taką miłością przestawiał naczynia z preparatami, że ani się spostrzegł, kiedy upłynęła godzina. Do rzeczywistości przywołał go hałas dobiegający z podwórka. Okazało się, że malarze zakończyli robotę i zbierali teraz narzędzia, z pewnym zdumieniem przyglądając się owocom swojej pracy, sąsiedzi przerwali budowę basenu i żegnali się, udając się na spoczynek. W oknie Gawriłowów zgasło światło. Znad rzeki zmęczonym krokiem wracali pojedynczo pasożyci.
— Co to będzie jutro? — powiedział w zadumie Lew Chrystoforowicz i położył się spać.
Miał nadzieję, że preparat nie całkiem wywietrzeje z organizmów ludzi.
Profesor spał mocno i śniły mu się sny, w których zawsze znajdował tematy dla pracy naukowej na dzień następny. Nie słyszał, jak cichutko otwierają się drzwi i ciemna ludzka postać, osłaniając dłonią reflektor latarki elektrycznej, zatrzymuje się w progu. Promień latarki nieśmiało obiegł pokój, zatrzymał się na moment przy wezgłowiu posłania, odbił się od łysiny profesora i zamarł na stole pośród butelek.
Postać podkradła się na palcach do stołu i zatrzymała przed szeregiem naczyń. Podnosiła i prześwietlała latarką flakony do tej pory, aż odszukała potrzebny. Wówczas człowiek schował go za pazuchę, wyszedł z pokoju i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi. Profesor spał jak nowo narodzone dziecię i śnił o metodach zwiększenia wagi młodego bydła rzeźnego.
Rankiem profesor wstał przed wszystkimi i zanim przystąpił do nowych doświadczeń, usiadł przy oknie i zaczął wyglądać na podwórze.
Jako pierwsi poszli do pracy Wasilij Wasiljewicz i Wala Kac. Byli weseli i ożywieni. Odnosiło się wrażenie, że wczorajsze przemęczenie zupełnie im nie zaszkodziło.
— Jak leci? — zapytał ich Minc.
— Doskonale, Lwie Chrystoforowiczu — odparł Wala. — Dziś po pracy będziemy kończyć basen. Przyłączycie się do nas?
— Z przyjemnością — odparł profesor.
Humor mu się znacznie poprawił, gdyż przekonał się, że preparat daje efekty uboczne o najprawdopodobniej przedłużonym działaniu.
Potem na podwórku pokazał się Korneliusz Udałow, który również śpieszył do pracy. Na widok profesora skłonił mu się i nie wiadomo czemu złapał za odstającą kieszeń. Profesor niczego się nie domyślił i zapytał:
— Jak samopoczucie, Korneliuszu Iwanowiczu?
— Trudno o lepsze — odparł Udałow i zrobił perskie oko.
Zaraz za Udałowem wyszedł młody Mikołaj Gawriłow z podręcznikami i zeszytami pod pachą. Już w bramie krzyknął do matki, która wyglądała przez okno:
— Nie przemęczaj się, mamo. Masz wysokie ciśnienie. A kartofle obiorę, jak tylko wrócę z praktyki.
To również był dobry znak. Profesor odprowadził Gawriłowa wzrokiem, a potem zamienił kilka słów z jego matką.
Przekonawszy się, że preparat nikomu z jego znajomych nie zaszkodził, profesor podjął rejs zwiadowczy do sklepu Rimmy.
Rimma nudziła się, bo nie miała się z kim kłócić. Zamiast normalnego tłumu niecierpliwych pasożytów w sklepie szwendało się zaledwie dwóch jakichś nie znanych profesorowi facetów. A Lew Chrystoforowicz kupił dwie butelki lemoniady i powiedział groźnie do pasożytów: „Ja wam jeszcze dam popić, zobaczycie”. Pasożyci nie zrozumieli profesora i zwymyślali go od ostatnich, a Minc podążył do domu.
Na ulicy spotkał znajomych malarzy. Obaj nieśli pędzle i wiadra z farbą do nowego obiektu.
— Cześć, ojczulku! — zawołali. — Nieźle sobie wczoraj popracowaliśmy!
— Tylko dziś zbytnio się nie przemęczajcie — powiedział troskliwie Minc.
— Nic się nie bój, wszystko będzie w porządku — odpowiedzieli malarze. — Nie przemęczymy się, ale z przyjemnością popracujemy.
Szczęśliwy uśmiech nie opuszczał twarzy profesora, lecz kiedy doszedł do rogu ulicy Puszkina, uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi najwyższego zaniepokojenia.
Pośrodku ulicy Puszkina, obok walca drogowego i generatora stała grupa robotników miejskich, ubranych w pomarańczowe kamizelki i plastykowe hełmy. Przed frontem brygady defilował Udałow, trzymając w jednym ręku ciemny, znany profesorowi flakon, w drugiej zaś łyżkę stołową. Nalewał na łyżkę płyn z butelki i podawał kolejnemu podwładnemu.
— To szczepionka — powtarzał przy tym Udałow — przeciwko epidemii grypy. Z obwodu przysłali. Wedle specjalnej listy. Każdy musi obowiązkowo zażyci Robotnicy i technicy posłusznie otwierali usta i zażywali lekarstwo.
— Korneliuszu Iwanowiczu, nie róbcie tego! — krzyknął profesor, podbiegają do Udałowa.
Ale Udałow najpierw przekonał się, że ostatni członek brygady zażył preparat, a dopiero potem odwrócił się do profesora, oddał mu pustą butelkę i odciągnął pod stojące opodal drzewo.
— Ja bardzo przepraszam, że bez pozwolenia. Ale to dla dobra sprawy — powiedział półgłosem, aby go nie usłyszeli drogowcy. — Muszą dziś pracować do późnej nocy, bo inaczej kwartalny plan się zawali. Nic im nie będzie, jeśli chociaż raz przyłożą się do roboty. Zaszczepiłem też pracowników biurowych i dyspozytorów. Wedle moich obliczeń do wieczora wykonamy plan i wyjdziemy na prowadzenie w obwodzie.
Oczy Udałowa błyszczały podnieceniem.
— Jakże tak można — powiedział z wyrzutem profesor. — Musieliście wchodzić do mojego pokoju po ciemku. Przecież mogliście się potknąć, przewrócić, nabić sobie guza…
Dobry profesor był naprawdę zmartwiony.
— Nie denerwujcie się, Lwie Chrystoforowiczu — odparł Udałow. — Miałem ze sobą latarkę.
Odwrócił się do drogowców i powiedział gromko:
— Bo roboty, przyjaciele!
Ale z drogowcami działo się coś niezwykłego. Żaden z nich nie chwytał za łopatę lub młot pneumatyczny. Wszyscy coś nucili pod nosem, potem stanęli w kręgu, a brygadzista pomachał w powietrzu ręką, zaprowadzając wśród nich muzyczny porządek.
— Co się dzieje? — zdziwił się Udałow. Brygadzista uniósł dłoń do góry, prosząc w ten sposób o ciszę. Następnie powiedział:
— Raz, dwa, trzy!
I brygada ochoczo zaśpiewała na cztery głosy trudną wykonawczo gruzińską melodię ludową „Suliko”. Drogowcy śpiewali czysto i pięknie. Żaden z nich nie sfałszował i nie zmylił taktu.