Выбрать главу

— Co tam ja, siądę za kółko i tyle mnie widzieli. A ty na co liczyłeś? Gdyby on rzeczywiście był stamtąd?

— No, żeby opowiedział nam o świetlanej przyszłości.

— Taaak — przeciągnął Kola. — Pójdę już. Niezły jesteś chłop, tylko masz trochę nierówno pod sufitem. Już w szkole nas uczyli, że takich podróży nie może być. Masz tu na pamiątkę! — wsunął coś Korneliuszowi do górnej kieszonki marynarki i odszedł. Obejrzał się, pomachał-ręką i uśmiechnął się przyjaźnie.

Udałow nie kwapił się z powrotem na plac. Polowanie na profesora mógł zobaczyć ktoś ze znajomych. Nieładnie. Sięgnął do kieszeni, żeby sprawdzić, co też szofer Kola zostawił mu na pamiątkę. Była to kartka papieru, kalendarzyk formatu karty do gry, jakie ludzie przezorni noszą na wszelki wypadek w portfelach. Na górze kalendarzyka widniał złoty napis: „KALENDARZ NA ROK 2075”.

Na odwrocie kartki był obrazek — miasto z długimi domami, nad nimi unoszą się aparaty latające i świeci słońce. Obrazek był przestrzenny i mikroskopijne listeczki na drzewach leciutko szeleściły w powiewie wietrzyku przyszłości.

— Stój! — krzyknął Udałow w pustkę. -Potem powiedział: — Ech, Kola!

Pod obrazkiem nagle pojawił się napis:

„Pomysł miałeś dobry, ale później się omyliłeś. Nie miej do mnie żalu”.

Udałow nigdy już nie zobaczył szofera Koli.

Przełożył TADEUSZ GOSK

WZAJEMNOŚĆ

Misza Standal wstydził się bardzo sterczeć pod> oknami Aleny Wiszniak, ale w żaden sposób nie potrafił się od tego powstrzymać. Księżyc już wzeszedł i teraz skradał się nad Wielkim Guslarem, nurkując w półprzeźroczyste chmury i odrzucając je do tyłu niczym muślinowy tren, aby potem ukazać się światu w srebrzystej nagości. Poszczekiwały psy. Obok, po drugiej stronie parkanu miarowo dyszała Antarktyda, zła suka należąca do ciotki Aleny. Antarktyda nie szczekała, usiłowała tylko przecisnąć pysk przez szczeliny między sztachetami i odgryźć Miszy rękę.

Z okna padało na zarośla niepokojące, pomarańczowe światło. Ową niecodzienną poświatą rzucała lampa z abażurem, wisząca nisko nad stołem. Ciotka siedziała plecami do okna i piła herbatę. Alena czytała. Kiedy przewracała stronicę, poprawiała jednocześnie kosmyk włosów spadający na czoło, a Misza zachwycał się gestem ręki i kolorem kosmyka. Raz Alena w zamyśleniu odwróciła się do okna i Miszy wydało się, że ich spojrzenia spotkały się. Natychmiast osłabł i chwycił się parkanu. Zdążył jednak cofnąć rękę i Antarktyda kłapnęła jedynie zębami.

Ciotka poruszyła głową. Widocznie powiedziała coś do Aleny. Alena przesunęła dłonią po książce, żeby się nie zamknęła, wstała i ruszyła do drzwi. Misza cofnął się o krok. Trzasnęły drzwi, Alena wyszła na ganek i brzęknęła rączką wiadra. Antarktyda zawyła i trzema susami znalazła się przy ganku. W jej skomleniu Misza wyraźnie usłyszał plotkarską obmowę. Alena jednak nie zrozumiała. Powiedziała tylko:

— Pójdziesz ze mną do pompy?

Patrząc na sylwetkę Aleny, Misza czuł, że wiążą go z nią mocne nici gorącego uczucia. Pojmował nawet, że w jego nastrojach nastąpił moment tak krytyczny, że gotów jest podejść do dziewczyny i oświadczyć się. Przeszkadzała mu w tym zła suka, której trudno było się pozbyć.

Kiedy Misza w ten sposób rozmyślał, Alena podeszła do furtki i odsunęła rygiel. Jej cień wyrysował się ostro w prostokącie pomarańczowego światła. Antarktyda, nie czekając, aż furtka otworzy się całkowicie, wyskoczyła na ulicę, rzuciła się na Standala, chwyciła go za rękaw i zaczęła ciągnąć w kierunku Aleny. Misza opierał się. Alena rozpoznała łup Antarktydy i powiedziała:

— To wy, Misza? Prawie się przestraszyłam. Co wy tu robicie o tak późnej porze?

Misza w obecności Aleny krępował się walczyć z suką, starał się więc tylko tak trzymać rękę, żeby Antarktyda nie rozerwała mu rękawa.

— Przechodziłem tędy — odpowiedział.

Pies warknął głośniej, zarzucając Miszy kłamstwo.

— Dokąd to szliście? — zapytała Alena.

— Niedaleko, do sąsiedniego domu. Po prostu spacerowałem.

— Puść go, Anka — powiedziała Alena do suki. — On po prostu spacerował.

Alena poszła w stronę pompy. Pies nie puszczał Miszy, lecz prowadził go za swoją panią. W takiej sytuacji Misza zdecydował się kontynuować rozmowę.

— Chciałem was zobaczyć — powiedział. — Zatrzymałem się pod waszymi oknami.

— Zachowujecie się nieprzyzwoicie — oświadczyła Alena. — Wczoraj też peszyliście mnie swoimi spojrzeniami.

— Przepraszam — powiedział Misza. — Ja nienaumyślnie. Po prostu nie mogłem oczu oderwać.

— Nie dawałam wam żadnego powodu — powiedziała Alena. Następnie powiesiła wiadro na haku i zaczęła pompować wodę.

— Pozwólcie, że wam pomogę — powiedział Misza zapominając o psie.

— Jak chcecie — odrzekła Alena i wyprostowała się, ustępując mu miejsca. Misza pompował wodę, a pies zwisał mu na ręku. Musiał wobec tego pompując wodę jednocześnie podnosić i opuszczać psa. Alena patrzyła na księżyc.

— Chcielibyście znaleźć się tam? — zapytała.

— Powiedzcie swojej suce, żeby mnie puściła.

— Oj, jak śmiesznie — powiedziała Alena. -Anka, ile razy mam ci powtarzać? Widzicie, że ona mnie nie słucha. Będę musiała sama dopompować.

— Wiadro już dawno jest pełne — powiedział Misza. — Pompuję tylko po to, żeby was tu jak najdłużej zatrzymać.

— Dziwak — powiedziała Alena. — Dobranoc. I bądźcie uprzejmi nie włóczyć się za mną więcej. Jeśli ciocia się dowie, postara się o to, żeby was usunęli z pracy.

— Drobiazg — powiedział Misza. — Nie zależy mi na tej pracy. — Szli z powrotem ku furtce. Misza w jednej ręce niósł wiadro, a z drugiej zwisała mu suka.

— Jeszcze raz dobranoc — powiedziała Alena. — I zapamiętajcie sobie, że choć Anka jest zwykłą kundlicą, to potrafi człowieka zagryźć na śmierć. Następnym razem może was chwycić za gardło.

— Smutno mi bez was — odparł Standal. Antarktyda puściła Misze i wślizgnęła się do ogródka.

Misza poczekał, aż za Alena zamkną się drzwi i poszedł sobie. Postanowił, że nie zwlekając uda się do Głumuszki.

Głumuszka mieszkała za tartakiem na skraju starej poręby, w domu, który niegdyś jeszcze przed rewolucją należał do gajowego. Z biegiem lat gajowy, podążając za lasem, przeniósł się o jakieś dziesięć kilometrów za miasto, a w domu zmieniali się przypadkowi gospodarze, póki nie rzucili go na pastwę losu. I wtedy zamieszkała w nim Głumuszka.

Nikt nie wiedział, skąd przyszła i co dawniej robiła. Mieszkała w ruderze już drugi rok, żywiła się byle czym, do cerkwi i na cmentarz nie chodziła, zbierała butelki pozostawione w lasku podczas sobotnich pikników i odnosiła je do punktu skupu na bazarze.

Początkowo na Głumuszkę nikt nie zwracał uwagi. Raz tylko zajrzała do niej urzędniczka z ubezpieczalni, żeby zapytać o jej emeryturę, ale Głumuszka do emerytury nie miała żadnych uprawnień, a w dodatku powiedziała, że co miesiąc otrzymuje przekaz z Wołogdy, od siostrzenicy, co było nieprawdą. Głumuszka lubiła włóczyć się po lesie i zapuszczała się daleko, aż za Konopatówkę, a nawet za Sidorowskie Bagna. Zbierała zioła i grzyby. Kiedyś wyleczyła Miłowidową krowę, na której weterynarz już postawił krzyżyk. Potem zdarzyło się, że przyszła do biura tartaku i powiedziała strażnikowi, że nocą zostanie podjęta próba wywiezienia ciężarówki desek. Strażnik nie uwierzył, ale jednak trochę się zdenerwował, w związku z czym nie mógł zasnąć i zatrzymał półtoratonówkę z deskami. Otrzymał za to pochwałę, a o Głumuszcze opowiedział żonie. Żona z kolei spotkała kiedyś Głumuszkę na drodze i zapytała ją, co urodzi córka — chłopca czy dziewczynkę. Głumuszka poprosiła o dwa dni zwłoki i powiedziała, że chłopca. Syna nazwano Jurą, a żona strażnika przyniosła Głumuszce mendel jaj.