— Bardzo mi miło. A nie wstyd wam, młody człowieku, prosić zacofaną staruszkę o miłosne ziele? Przesiądźcie się tutaj, na krzesło, bo przez całą izbę niewygodnie się rozmawia.
Misza przesiadł się bliżej biurka i poczuł się od razu nieswojo, jak na egzaminie albo w dziale kadr.
— Jesteście podobni do młodego Gribojedowa — powiedziała w zadumie staruszka.
— Już mi to mówili — zgodził się Standal.
— Namiętność opanowała was nieoczekiwanie, czy też narastała stopniowo?
— Chyba nieoczekiwanie — powiedział Standal. — Ujrzałem ją i już.
— Chcę was uprzedzić — powiedziała Głumuszka — że wzajemność spowodowana sztucznymi środkami może z czasem zaniknąć, co doprowadzi do tragicznych następstw.
— Wiem. Ale dłużej już nie zniosę pogardy i obojętności. Wy, pewnie, nigdy się nie kochaliście.
— Ja? Kochałam i to nie raz — odparła Głumuszka.
— Przepraszam. Nie chciałem was dotknąć.
— Może jednak uciekniecie się do bardziej konserwatywnych metod? — powiedziała czarownica. — Może otoczycie dziewczynę troską, uwagą i czułością, wykażecie swą odwagę, uczciwość i szlachetność? Wtedy Alena was pokocha.
— Kiedy? — zaoponował Standal. — Za dziesięć dni moja ukochana wyjeżdża na zgrupowanie do Kaługi i nigdy więcej już jej nie zobaczę.
— Jak chcecie — powiedziała Głumuszka. — Zostaliście uprzedzeni. Wobec tego muszę was strofografować i zrobić analizę krwi.
— A nie można bez formalności? Dajcie mi po prostu lubczyk.
— Och, mój Boże — westchnęła staruszka. — Czyżbyście wy, człowiek kulturalny, wierzyli w takie brednie?
— Niby dlaczego mam nie wierzyć? Przecież widziałem rezultaty.
— Pleciecie głupstwa, Standal. Nie chcecie chyba powiedzieć, że o dwa kilometry od miasta Wielki Guslar mieszka czynna czarownica, innymi słowy wiedźma?
— A jak mam was nazywać?
— Jak chcecie; eksperymentatorką, filantropką, przybyszką z sąsiedniego układu gwiezdnego, która spóźniła się na swój statek, wreszcie laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie genetyki.
— Ale nie zaprzeczacie, że jesteście czarownicą?
— Wcale nie chciałam, żeby ludzie tak o mnie mówili. Stańcie pod ścianą, zaraz włączę oświetlenie. Przesuńcie się trochę w lewo. Wcale tego nie chciałam. Żyłam sobie cicho i spokojnie, prowadziłam wyrywkowe obserwacje, zbierałam w lesie puste butelki i sprzedawałam je po dwanaście kopiejek sztuka. Reszta była dziełem czystego przypadku. Wystarczy, możecie siadać. Dajcie mi serdeczny palec lewej ręki. Gdzie to się spirytus zapodział? Nie wiecie przypadkiem, czy do apteki przywieźli wreszcie watę? Tak, na czym to stanęłam? Aha, wszystko było dziełem przypadku. Pokochałam mieszkańców tego miasta i nie potrafiłam odmówić im pewnych drobnych usług. Skoro wiem więcej niż oni, umiem więcej od nich i mogę pomóc w nieszczęściu, czy mam moralne prawo odmówić? Nie wyrywajcie palca! Będę zmuszona ukłuć was jeszcze raz. Wstydźcie się! Dorosły człowiek, beznadziejnie zakochany, a boi się zwyczajnej
— A po co wam moja krew? — zapytał Standal.
Czarownica wycisnęła kilka kropelek do probówki, zatkała ją tamponem z waty, potrząsnęła i obejrzała pod światło.
— Grupa B — powiedziała. — Grupa B ze zwiększoną zawartością białych ciałek.
— Nic nie rozumiem — powiedział Standal.
— Wcale nie musicie rozumieć. Ludzie uwierzyli, że jestem osobą dosyć tajemniczą, może nawet wiedźmą. Nie chciałam wyprowadzać ich z błędu. A wasza krew potrzebna jest do przygotowania substancji, którą nazywacie lubczykiem. Substancja ta, zawierająca wasz kod genetyczny, po zmieszaniu z pożywieniem obiektu waszej namiętności, nieznacznie przebuduje jego strukturę nerwową. Innymi słowy staniecie się jakby bliźniętami o identycznej krwi. Nie, źle to sformułowałam. Staniecie się bliscy duchem. Ona nabierze do was sympatii tego samego rodzaju, jaką wy odczuwacie do niej. Mogłabym wytłumaczyć to dokładniej za pomocą wzorów, ale z waszym humanistycznym wykształceniem nic z tego nie zrozumiecie. Mój Boże, jak ja się stęskniłam za inteligentnym, wykształconym człowiekiem! Nawet przed wami zaczynam otwierać duszę. Najwyższy czas wracać do domu!
— A więc to jednak czary?
— Masz ci los! Tłumaczy człowiek, tłumaczy, a on znów swoje. Czarów i cudów nie ma. Jest chemia. A dlaczego macie zwiększoną zawartość białych ciałek? Zęby nie dokuczają?
— Prawie nie. A jak wytłumaczycie historię ze złodziejami w tartaku albo odszukiwanie zagubionego sprzętu pożarniczego, albo wreszcie ząb Udałowa? To wszystko też chemia?
— Nie wierzycie mi. Widzę, że nie wierzycie. Sprzęt odszukałam przy pomocy zwykłego detektora. Trzymam go na piecu. Złodziei wykryłam lokatorem telepatycznym, który zresztą zepsuł mi się i nie da się naprawić z powodu braku części zamiennych. To wszystko jest takie proste, że nawet wstyd o tym mówić. Muszę zresztą przyznać, że bez telepatolokatora pracuje się znacznie trudniej. Przyjęłam zasadę, aby pomagać wyłącznie tym ludziom, których intencje są czyste i szlachetne. Do pewnego stopnia. A jaką mogę mieć pewność, że nie popełniłam błędu?
— Ale moje intencje są zupełnie czyste.
— Wątpię. Chcecie zawrócić w głowie niewinnej dziewczynie. No i dobra. Ja i tak niedługo wyjeżdżam.
Głumuszka ustawiła na biurku najrozmaitsze słoiki i flakoniki, coś mieszała, wywoływała w naczyniach syk i zmiany barwy.
— Wolałabym, żebyście przyszli jeszcze raz, ale obawiam się, że nie będziecie mieli dość odwagi. Wstyd wam nie pozwoli. Przecież nie spodziewaliście się zastać u mnie takiej klienteli? Nie bójcie się, zaraz dostaniecie ten swój lubczyk.
Udałow odprowadził Misze niemal do samego domu. Szef przedsiębiorstwa budowlanego nie zrobił tego z sympatii do Standala, lecz po-prostu dlatego, że lękał się samotnie wracać przez ciemne miasto. Udałow był gadatliwy, jak człowiek, który nieoczekiwanie pozbył się kłopotu.
— Weźmy tego kozła — mówił — zadziwiająca historia! Taka miłość ze strony cuchnącego zwierzaka. A ona mi nawet do ust nie zaglądała, tylko przyłożyła coś do policzka i już. Kanał, powiada, oczyszczony, płuczcie usta dwa razy dziennie ciepłym roztworem sody. Sody, powiada, a ja tej sody zupełnie nie znoszę. Mam zbyt rozwiniętą wyobraźnię…
Księżyc zaszedł, latarnie świeciły czerwonym blaskiem. Kiedy przechodzili obok domu Aleny, Standal usiłował nie patrzeć w jej okna. Butelkę z lubczykiem zaciskał w kieszeni, aby przypadkiem nie wypadła albo się nie wylała jej zawartość.
— No i widzicie — kontynuował tymczasem Udałow, zaglądając w twarz Standalowi. — Zadziwiająca historia… Żyjemy w drugiej połowie dwudziestego wieku, w dobie elektroniki i rakiet. A pod bokiem niczym relikt przeszłości mieszka sobie staruszka, która potrafi dokonywać niektórych cudów. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym sam nie zobaczył. Z jednej strony zabobon, z drugiej zaś jeszcze nie do końca wyjaśnione możliwości ludzkiej psychiki. Wszak nie na darmo ludzie wierzyli w czary. Znaczy dawniej, za cara. I teraz też jeszcze niektórzy wierzą. W dobie elektroniki.
— Może ona was z pomocą elektroniki wyleczyła — powiedział Misza.
— Ha, ha, śmieszne. Z pomocą elektroniki! I wam elektroniczny lubczyk dała? Rozumiem. I kozła też z pomocą elektroniki?
— Czym to się może skończyć? — powiedział Standal.
— O sobie mówicie? Pokocha. Jeszcze jak pokocha. Są już precedensy.
— Chodzi mi o staruszkę. Nie powinna mieszkać wśród nas.
— I to się nazywa wdzięczność! Felieton napiszecie? — oburzył się Udałow.