Ukarano mnie grzywną w wysokości stu funtów i odprawiono, żeby dalej zajmować się utrzymywaniem pokoju publicznego. Twierdzenie mojego obrońcy, że byłem niewinnym zwiedzającym, który próbował obronić uczestniczącą w demonstracji kobietę przed niesprowokowaną brutalnością policji, zostało zignorowane przez sędziów. Winę ludzi przyprowadzanych przed oblicze sądu – drobnych złodziejaszków, pijanych kierowców, bojowników o prawa zwierząt – uznawano za oczywistą. Tylko skrucha miewała jakiekolwiek znaczenie. Mój adwokat wytrajkotał kwestię o moich zawodowych kwalifikacjach, o braku karalności i dobrej opinii. Ale sierżant policji, którego nigdy wcześniej nie widziałem, zeznał, że występowałem w licznych filmach nakręconych policyjnymi kamerami i często uczestniczyłem w demonstracjach ulicznych połączonych z użyciem przemocy.
Sędziowie popatrzyli na mnie ponuro, uznając, że jestem jednym z tych profesjonalistów z klas średnich, którzy zdradzili porządek społeczny i zasługują na najostrzejszy, z pozostających w dyspozycji sądu, krótkich, ostrych wstrząsów. Przed zapadnięciem wyroku wyjaśniłem, że szukałem morderców mojej pierwszej żony i w tym momencie przewodniczący sądu zamknął oczy. – Na wystawie kotów?
Potem mój obrońca zaproponował, że mnie podwiezie do śródmieścia Londynu, ale ku jego uldze odmówiłem. Musiałem znaleźć jakieś miejsce, żeby odpocząć, choćby i w harmidrze sądu pokoju. Złośliwe kopniaki, które hodowcy kotów wymierzyli w moją klatkę piersiową i genitalia trzy dni wcześniej i brutalne traktowanie w policyjnej furgonetce sprawiły, że miałem żebra i ramiona pokryte siniakami i – ku przerażeniu Sally – opuchnięte jądro. Fakt, że siedziałem na ławie oskarżonych, był niezwykle krępujący, ale byłem zbyt wyczerpany, żeby odczuć prawdziwy wstyd. Wielu pacjentów przechodzących terapię w Instytucie Adlera ma głębsze, choć całkiem bezpodstawne, poczucie winy. Skazani przez sąd pokoju nie okazywali najmniejszych objawów skruchy. Wymiar sprawiedliwości nie osiągnął niczego, policja zmarnowała czas i ośmieszyła się.
Usiadłem na drewnianej ławie. Sąd wysłuchiwał wniosku, żeby kolejna sprawa trafiła przed ławę przysięgłych. Pewna siebie kobieta, w szytym na miarę kostiumie, stanęła przed sądem, gestykulując manierycznie plikiem trzymanych w ręku dokumentów. Za nią, za stołem ofiarnym, który służył jako ława oskarżonych, stała młoda Chinka z czarną, równo obciętą grzywką i bojowym wyrazem twarzy i znerwicowany duchowny w koloratce i kurtce motocyklowej. Oczy miał spuszczone, a policzki zarośnięte. Byli oskarżeni o naruszenie porządku w centrum handlowym Shepherd’s Bush i spowodowanie strat wycenionych na dwadzieścia siedem funtów.
Zobaczyłem ich na stopniach sądu, gdy tam przyjechałem, i doszedłem do wniosku, że dobrze ubrana kobieta jest ich adwokatem. Chodziła tam i z powrotem przed sędziami, od czasu do czasu przystając, żeby trzej czcigodni mogli za nią nadążyć. Kołysała się na wysokich obcasach, a popielate włosy wirowały jej wokół ramion, kołysała biodrami przed uważnie wpatrzonym w nią trybunałem a tak pewna była swego wyglądu, że bez skrępowania ściągnęła okulary na czubek nosa.
Zaintrygowany jej opanowaną postawą, żałowałem, że nie poprosiłem, aby reprezentowała moje interesy. Ludzie już zaczęli się śmiać z jej ciętych uwag, a ona grała pod publiczkę jak utalentowana aktorka. Kiedy przewodniczący składu oddalił jej wniosek o proces przed ławą przysięgłych, odrzuciła papiery i nieomal groźnie podeszła do sędziowskiego stołu. Policjant zatrzymał ją i odprowadził do lawy oskarżonych, gdzie stanęła w buntowniczej postawie obok Chinki i przygnębionego duchownego.
A zatem ta żarliwa mecenas nie była adwokatem, ale jedną z oskarżonych. Patrzyła hardo na sędziów pokoju, świadoma, że jej czas minął. Zdjęła okulary z nadąsaną miną jak dziecko, któremu zabrano zabawkę. Domyśliłem się, że zarówno ona, jak i pozostali oskarżeni stanowili część jakiejś grupy ewangelicznej, jakiegoś nawiedzonego ruchu religijnego Nowej Ery, który próbował odprawić rytuał przesilenia zimowego z epoki kamienia w atrium centrum handlowego.
Wyszedłem z sali sądowej, pragnąc wrócić do normalności, do Sally i pracy w instytucie. Sally przystała na to, że nie będzie przysłuchiwać się rozprawie, czym oszczędziła mi jeszcze większego zakłopotania. Poszukiwanie zabójców Laury musi skierować się na inne tory albo znów należy je powierzyć policji i jednostkom antyterrorystycznym.
Przepchnąłem się przez tłum krewnych i świadków w korytarzu. Moja koszula wydzielała nieprzyjemny zapach – mieszaninę potu i poczucia winy. Przede mną stał szofer w liberii. Świadczył przeciwko swojemu szefowi, miejscowemu biznesmenowi, oskarżonemu o jazdę po krawężniku. Odwrócił się nagle i wpadł na mnie, uderzając mnie łokciem w klatkę piersiową. Przepraszając, złapał mnie za ramiona i dał nura w tłum.
Ból rozszedł się po mostku, jakby moje posiniaczone żebra wystawione były bezpośrednio na działanie powietrza. Nie mogłem oddychać. Wyszedłem na Hammersmith Grove i próbowałem zatrzymać przejeżdżającą taksówkę, ale wysiłek związany z podnoszeniem ręki sprawił, że zabrakło mi tchu. Oparłem się o kamiennego lwa balustrady, a policjant pełniący służbę gestem nakazał mi zejść ze stopni gmachu sądu, jakbym był zataczającym się pijaczyną.
Wyszedłem w tłoczną godzinę lunchu, w tłum urzędników zdążających do barów kanapkowych. Powietrze zniknęlo z ulicy. Byłem na progu utraty przytomności, nawiedziła mnie rozpaczliwa myśl, że gdybym położył się na chodniku, może ktoś pomyślałby, że umieram, i wezwał pogotowie.
Z dłońmi na kolanach usiadłem obok zaparkowanego samochodu. Udało mi się wciągnąć trochę powietrza w płuca. Wtedy poczułem, jak objęła mnie w pasie kobieca ręka. Oparłem się o biodro kobiety, odurzony mieszaniną zapachu perfum i wełnianego kostiumu, podkreśloną wonią potu i czystego oburzenia. Ta niepokojąca aura sprawiła, że podniosłem wzrok.
– Pan Markham? Myślę, że trzeba panu trochę pomóc. Nie jest pan pijany?
– Jeszcze nie. Nie mogę oddychać…
Patrzyłem w stanowczą twarz kobiety, która przed chwilą palnęła kazanie sędziom pokoju. Przyglądała mi się z niekłamaną troską, ale w jej wzroku tkwił też element kalkulacji. Drugą rękę trzymała na komórce leżącej w torbie, jakby myślała o zwerbowaniu mnie do swojego ewangelicznego bractwa.
– Niech pan spróbuje stanąć. – Oparła mnie o samochód i pomachała radośnie do obserwującego nas posterunkowego.
– Zaparkowałam gdzieś tutaj, o ile samochód nie został skradziony. Sądy policyjne rodzą własną falę przestępstw. Wygląda pan okropnie – co się panu stało?
– Mam połamane żebra – wyjaśniłem. – Ktoś mnie skopał.
– W Olympii? Idę o zakład, że to był but policyjny.
– Nie, to miłośnicy kotów. Są bardzo gwałtowni.
– Naprawdę? Co wyście robili tym biednym kocurom? – Uniosła mnie i spojrzała na rzędy zaparkowanych samochodów. – Zaprowadzimy pana w jakieś bezpieczne miejsce. Znam lekarza, który może się panem zająć. Niech mi pan wierzy, nic tak nie wzmaga agresji jak pokojowa demonstracja.