Gdy wstąpiłem na Uniwersytet Londyński, faza hippisowska w życiu mojej matki dawno już się skończyła, ona zaś stała się statecznym i poważnym psychoanalitykiem w Tavistock Clinic. Miałem nadzieję, że jej instynkt macierzyński, przytłumiony przez większość moich lat dziecięcych, znajdzie teraz późne ujście. Ale nigdy nie staliśmy się czymś więcej jak tylko przyjaciółmi, a jej nie udało się przybyć na ceremonię wręczenia mi dyplomu.
– Co za suka – współczuła mi Laura, zapraszając mnie do swojej rodziny na lunch po uroczystości. Odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą:
– Ona jest wolnym duchem. Kochała mnie bardzo – przez dziesięć minut. Potem się skończyło.
W Instytucie Adlera, mając do czynienia z rodzinami dysfunkcyjnymi, stwierdziłem, że aż nazbyt wielu rodziców jest obojętnych wobec swoich dzieci. Popularny mit zakłada, że relacje dziecko – rodzice są głębokie i spełnione, ale w niektórych rodzinach ich po prostu nie ma. Laura wkroczyła w gotową na jej przyjęcie próżnię; z jej agresywnymi emocjami, gwałtownie skierowanymi za mną albo przeciw mnie, stanowiła przeciwieństwo matki. W porównaniu z moją łagodną babcią, traktującą najmniejsze nawet napady złości z pobłażliwą mądrością godną Salomona, Laura była jak tajfun oczyszczającej pasji.
Teraz, w podeszłym wieku, moja matka była pacjentką hospicjum Highgate, gdzie umierała na nieoperacyjny przypadek raka jajników. Jej wielki i ciągle wzbierający brzuch sprawiał, że wyglądała na ciężarną, siedemdziesięciokilkuletnią kobietę, nieświadoma, że nosi w sobie dziecko. Przesiadując przy łóżku tej ledwie żywej istoty, zrozumiałem ze smutkiem, że niewiele mnie już ona obchodzi.
– Davidzie… – Sally wyłączyła komórkę. – Zostałeś znakomitością. Bez przerwy napływają zaproszenia na obiady…
– Nie daj Boże. Musiałbym obmyślić kolejność przyjmowania zaproszeń.
– Nie wyśmiewaj się z siebie – za często ci się to zdarza. – Patrzyła na mnie z prawdziwym szacunkiem. – Walczyłeś z policją. Ilu ludzi może to o sobie powiedzieć?
– A ilu tego chce? Policja jest po naszej stronie.
– Prawie. A co z Heathrow? To jedyny realny trop, jakim dysponujemy. Davidzie, musisz zmienić zdanie.
– Niech ci będzie. Wrócę do Chelsea Marina i popytam tu i tam. O tego duchownego i ludzi kręcących się koło Kay Churchill. Zobaczę, czy uda mi się skontaktować z doktorem Gouldem.
– Dobrze. Musimy wiedzieć, co stało się z Laurą. Wiele od tego zależy, Davidzie…
W jej głosie brzmiało więcej niż nuta lekkiej pogróżki. Stała owinięta ręcznikiem i czekała, aż wyjdę z pokoju, żeby rzucić go na łóżko. Był to pewny znak, że między nami pojawiło się lekkie poczucie obcości. Uznała, że bezsensowna śmierć Laury niesie jakieś buntownicze przesłanie, które w końcu zamknie moje pierwsze małżeństwo.
Ale ja już wiedziałem, że poszukiwania mordercy Laury związane są z moim drugim małżeństwem. Unikając wzroku Sally, wspominałem jej wściekle zmarszczone czoło, gdy robiła pierwsze samodzielne kroki na oddziale ortopedycznym szpitala St Mary’s. Była mokra od potu, koszula nocna przykleiła się jej do skóry, a ja patrzyłem, jak mięśnie ud budzą się do życia, kreśląc niechętną wolę chodzenia. Zbliżyliśmy się podczas moich wizyt, po przyjacielsku wykpiwając najmniejsze objawy flirtu. Ale w tym momencie, gdy kuśtykała w moją stronę o laskach, z nadgarstkami białymi z bólu i złości na siebie samą, wiedziałem, że zostaniemy kochankami.
Jak zwykle bywa, przewrotna odmiana losu odświeżyła i zdefiniowała świat na nowo.
10. Spotkanie z rewolucją
Jak wszyscy praworządni profesjonaliści na spotkanie z rewolucją stawiłem się punktualnie. W południe, trzy soboty później, gdy siniaki już zbladły, a śledziona się uspokoiła, zaparkowałem range rovera w uliczce odchodzącej od King’s Road. Do Kay Churchill zadzwoniłem tuż po śniadaniu. Sally przyglądała mi się z zaciekawieniem. Kay zareagowała okrzykiem, w tle słychać było gniewne głosy. Powiedziała, że będzie na mnie czekać przy wjeździe do Chelsea Marina.
– Wybierzemy się na wycieczkę w teren. Zostaniesz Davidem Attenborough przedmieść…
Zadowolony, że mnie pamięta, szedłem wzdłuż King’s Road. Skręciłem w lewo i natknąłem się na niewielką zadymę. Przy budce strażnika zaparkował samochód policyjny, światła na dachu migały, a radio skrzeczało coś do siebie. Ponad stu mieszkańców kłębiło się wokół budynku zarządu osiedla. Większość stanowiły kobiety w weekendowych strojach, uwolnione z szytych na miarę kostiumów, które nosiły w gabinetach lekarskich i na korytarzach spółek handlowych. Dzieci towarzyszyły im z rozjaśnionymi buziami na widok matek, które wreszcie złoszczą się na kogoś innego. Kilku ostrożnych mężów krążyło wokół, z rezerwą przyłączając się do ogólnego rozgardiaszu.
Dwóch policjantów przepychało się przez tłum, próbując uspokoić protestujących. Wołali coś do osoby, która perorowała do sąsiadów. Ale ich głosy nikły w gwizdach i szyderstwach. Jakiś pięciolatek, siedzący na ramionach ojca, próbował strącić wysoki hełm z głowy policjanta.
Popielate włosy, pociągła twarz w najlepszym telewizyjnym ujęciu, dekolt wystarczająco głęboki, żeby przyciągnąć nieśmiałe spojrzenia każdego mężczyzny w promieniu dwóch kilometrów – Kay Churchill w swoim żywiole. Stała chwiejnie na obrotowym krześle wyniesionym z biura zarządu, celowo popisywała się udami i nie zważając na nic, skupiła się na swojej zaciekłości. Aż przyjemnie było patrzeć na nią, kiedy tak rozgadała się na dobre. Studenci, którzy obserwowali ją podczas wykładów z Godarda i Nowej Fali, musieli układać scenariusze do filmów pornograficznych na długo, zanim przedstawiła im tę propozycję.
– Co się dzieje? – zapytałem stojącą obok mnie młodą kobietę. Spacerówka z dzieckiem stała obok w zapomnieniu. – Parkometry? Garby na drodze?
– Opłaty za konserwację. Poszły w górę. – Pokiwała z aprobatą głową. – Kay zamknęła kierownika w jego własnym biurze. Biedak musiał wezwać policję.
Zaniepokojona twarz mężczyzny wyglądała zza szklanych drzwi. Był najwyraźniej wstrząśnięty wrogością szydzącej z niego kobiety. Ten przerażający widok obracał w niwecz wszystkie korzyści płynące z zarządzania nieruchomościami. Kay wyjęła pęk kluczy i pomachała nimi przed kierownikiem, a potem przed nosami policjantów. Kiedy podeszli, grożąc jej zatrzymaniem, cisnęła klucze nad ich głowami. Z rękami na biodrach śmiała się do rozpuku, gdy ktoś złapał klucze w locie i odrzucił dalej, w tłum.
Dołączyłem się do ogólnego aplauzu, a potem postanowiłem odejść, zakładając, że Kay jest zbytnio zajęta swoją kieszonkową rewolucją, żeby sobie zawracać głowę moją osobą. Nadjechał drugi samochód policyjny. Sierżant z gębą twardziela, siedzący w fotelu pasażera, mówił coś przez krótkofalówkę. Jeszcze parę minut i całe to środowiskowe przedszkole dla burżuazji zostanie odesłane do swoich zabawek.
– Panie Markham! Chwileczkę…!
Szczupła kobieta ubrana w białą lnianą marynarkę z włosami sczesanymi z wysokiego czoła zatrzymała mnie, zanim dotarłem do wyjścia. Jakoś udawało się jej jednocześnie uśmiechać i marszczyć brwi, co przypomniało mi urzędowych przewodników podczas konferencji naukowych w Europie Wschodniej. Obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów, niezbyt przekonana do mojego tweedowego ubrania.