– Pan Markham? Jestem Vera Blackburn, przyjaciółka Kay. Powiedziała, że pan do nas dołączy.
– Nie jestem pewien. – Patrzyłem na tłum wygwizdujący policję. Sierżant wysiadł z samochodu i obojętnym wzrokiem patrzył na tłum jak dyrektor rzeźni patrzy na przebieg uboju. – To nie jest moja sprawa…
– Zbyt dziecinna? – Zatrzymała mnie, kładąc mocną rękę na klapie marynarki. Była szczupła, ale silna, miała umięśnione ciało, wyćwiczone na maszynach w siłowni. Jej wargi poruszały się, jakby nieustannie powstrzymywała się przed wypowiedzeniem jakiejś ostrej uwagi. – Czy zbyt mieszczańska?
– Coś w tym stylu. – Wskazałem na King’s Road. – Mam własne problemy z parkometrami.
– To wygląda dziecinnie i prawdopodobnie takie jest. – Przyglądała się współmieszkańcom przymrużonymi oczami. – Nam naprawdę potrzebny jest pański wkład, panie Markham. Sprawy zaczęły się komplikować.
– Doprawdy? Nie jestem pewien, czy będę w stanie pomóc.
Odwróciłem się od niej w chwili, gdy większa liczba policjantów wkroczyła do osiedla. Byli to pokaźniejszej postury mężczyźni, jak posterunkowi przy Olympii. Jeden z nich przyglądał mi się tak, jakby rozpoznawał moją twarz z poprzedniej demonstracji.
– Musimy stąd iść. Chyba nie chce pan, żeby znów pana pobito. Poczekamy na Kay w moim mieszkaniu.
Wzięła mnie za ramię i pokierowała przez tłum. Koścista dłoń była twarda jak rumpel. Kay Churchill zeskoczyła z obrotowego krzesła pod skrzydła swoich wielbicieli. Dwaj posterunkowi stojący obok biura zawładnęli kluczami i wypuścili nieszczęśliwego kierownika, ukrywającego się za szklanymi drzwiami. Demonstranci rozsądnie zaczęli się rozpraszać.
Szliśmy wzdłuż Beaufort Avenue do centrum osiedla. Ogródki, radosne pokoje dziecięce, wypełnione dydaktycznymi zabawkami, dźwięki skrzypiec, na których ćwiczyły nastolatki, nadawały dziwny posmak nieuchronnie zbliżającej się rewolcie. Większość rewolucjonistów w ubiegłym stuleciu dążyła do takiego właśnie poziomu dostatku. Pomyślałem, że oto jestem świadkiem narodzin nudy wyższego rodzaju.
Dotarliśmy do Cadogan Circle, do miejsca, gdzie stał blok mieszkalny. Vera szła przede mną energicznym, rozkołysanym krokiem, jak dziwka z klientem, który wkrótce ma zostać oskubany, albo jak przewodnicząca samorządu klasowego w szkole dla dziewcząt udająca się po kryjomu na wycieczkę we własnych sprawach. Machnęła kartą z chipem przed automatem otwierającym drzwi i wprowadziła mnie do holu.
– Kay dołączy, jak tylko się przebierze. Całe to oburzenie sprawia, że człowiek paruje…
– Mogę czekać pół godziny, potem muszę iść, czy będzie rewolucja, czy nie.
– Nie ma sprawy. Przełożymy ją dla ciebie. – Zmusiła mnie do zdawkowego uśmiechu. – Pomyśl o tym, jak o swoim Dworcu Fińskim.
Pojechaliśmy małą windą na trzecie piętro. Z torby na ramieniu wyjęła pęk kluczy i otworzyła potrójne zamki drzwi frontowych jak wejście do krypty. Jej mieszkanie było oszczędnie umeblowane czarnymi fotelami bez poręczy, biurkiem ze szklanym blatem, przypominającym stół prosektoryjny, i lampami o niskiej mocy, ledwie rozświetlającymi półmrok. Nocny klub w południe. Nie było tu książek, a ja wyczułem, że ta inteligentna kobieta przybyła tutaj, żeby zniszczyć świat. Nad kominkiem wisiała fotografia w chromowanej ramce. Przedstawiała ją samą, w powiększeniu, w pozie Helmuta Newtona, z twarzą pozbawioną wszelkich uczuć. Pokój był świątynią rozpaczliwego narcyzmu.
Podeszła do okna i podwinęła rolety. Z okna rozciągał się doskonały widok na Beaufort Avenue. Wiec rozpraszał się, rodziny wracały do domu.
– No i po wszystkim. Przynajmniej daliśmy kierownikowi do myślenia.
– Zamykając go w biurze?
– A co, figiel godny licealistów? Ludzie muszą działać wedle konwencji, do których są przyzwyczajeni. Popijawy w internacie, fajki za szatnią przy boisku do krykieta, ściąganie kolegom spodni…
– Mówisz, jakby to był nowy rodzaj deprywacji.
– Bo na swój sposób jest. – Vera usiadła na replice fotela Eamesa, skąd mogła bez przeszkód podziwiać swój fotograficzny portret. Nie poprosiła, żebym usiadł.
– Może to się nie wydaje oczywiste – powiedziała – ale ludzie w Chelsea Marina są bardzo niespokojni. Coś tu się kotłuje.
– Naprawdę? Trudno w to uwierzyć. – Usiadłem na czarnej, skórzanej kanapie. – Wszyscy wyglądają na bardzo z siebie zadowolonych. Ani śladu krzywicy, szkorbutu czy przeciekających dachów.
– To tylko naskórek. – Vera spojrzała w lusterko kosmetyczki. – Moi sąsiedzi to nowa biedota. Nie należą do elity z City, nie są chirurgami z własną kliniką i bogatymi arabskimi pacjentami zlatującymi się znad zatoki. Bardzo nieliczni pracują na swoim. To menedżerowie średniego szczebla, dziennikarze, wykładowcy, jak Kay, architekci zatrudnieni w wielkich pracowniach. Cholerna, biedna piechota armii zawodowców.
– Ale żyje im się nieźle?
– Nie. Płace nie rosną. Pojawiło się zagrożenie wcześniejszą emeryturą. Jeśli masz czterdziestkę, taniej jest zamiast ciebie zatrudnić jakąś promiennooką absolwentkę, ściskającą czule dyplomik.
– A to budzi gwałtowną reakcję. Ale dlaczego właśnie tutaj, w Chelsea Marina? To modna okolica, blisko King’s Road…
Vera spojrzała na mnie z ironią.
– Jesteś agentem handlu nieruchomościami? To miejsce to wysypisko śmieci. Remonty i konserwacja prawie równe zeru, ale opłaty ciągle idą w górę. Mieszkanie kosztuje mnie rocznie więcej, niż mój ojciec zarobił przez całe życie.
– Stąd jest wspaniały widok. Nie jesteś tu szczęśliwa?
– Myślałam o tym. – Powąchała czarny lakier do paznokci. – Szczęście? Podoba mi się ten pomysł, ale chyba nie jest wart wysiłku.
– Nie jest dosyć intelektualny?
– Właśnie. – Pokiwała głową z aprobatą. – Potrzebne są nam jakieś zasady. Przy okazji, jedna z wind nie działa od miesięcy. Przez dwie godziny dziennie w kurkach nie ma wody. Człowiek musi planować, kiedy ma wysrać.
– Porozmawiaj ze spółką zarządzającą osiedlem. Twoja umowa najmu powinna gwarantować szybkie naprawy.
– Rozmawialiśmy. Nie chcą słuchać. Są w zmowie z deweloperem, który najchętniej wyrzuciłby stąd wszystkich. Chcą obniżyć standard osiedla, wykupić nas i zburzyć wszystko do gołej ziemi. Potem sprowadzą Fostera i Richarda Rogersa, żeby zaplanowali wielkie bloki z luksusowymi apartamentami.
– Dopóki tu zostaniecie, jesteście bezpieczni. Po co martwić się czymś, co może nigdy się nie zdarzy?
– To już się dzieje. Naciskają na nas, ręka, która łapie za jaja, nie jest subtelna. Rada gminy kazała już wszędzie wymalować podwójne żółte pasy.
– Mają do tego prawo?
– Mogą robić, co chcą. Ulice są publiczne. Więc łaskawie zaopatrzyli nas w parkometry. Kay płaci za to, że parkuje przed swoim domem.
– Czemu się nie przeprowadzicie?
– Nie możemy. – Jej gniew narastał, uniosła pięści i spojrzała na sufit, szukając tam współczucia. – Na litość boską, utopiliśmy wszystko w Chelsea Marina. Wszyscy jesteśmy spętani ogromnymi kredytami hipotecznymi. Ludzie płacą niebosiężne czesne i czują oddech banków na plecach. Zresztą, dokąd mielibyśmy się przeprowadzić? Do Surrey? O dwie godziny drogi, do Reading albo Guilford?
– Boże broń. Więc wpadliście w pułapkę?
– Oczywiście. Jak górnicy w swoich familiokach. Zawody oparte na wykształceniu to jeszcze jedna forma wyzysku przemysłowców. Gdy szwy puszczą, zostaniemy bez grosza przy duszy, z kupą przestarzałego software’u. Wierz mi, rozumiem dlaczego górnicy strajkują.