Vera Blackburn siedziała za nami, patrząc z niechęcią na szybujące liście. Przypominała mi przyzwoitkę, która zna swoje miejsce i zawsze gotowa jest się zgadzać. Ale czułem, że ma własny plan działania i będzie słuchać Kay dopóty, dopóki będzie to po jej myśli. Za każdym razem, gdy spoglądałem na nią, ściskała kolana, ten gest był zarówno wyprzedzającym ostrzeżeniem, jak i niewyraźną zachętą.
– Przypatrz się dobrze. – Kay wskazała przez przednią szybę na rząd wielkich domów, zbudowanych częściowo z drewnianych bali. – Twickenham to Linia Maginota angielskiego ustroju klasowego. Jeśli się przez nią przedrzemy, wszystko mnie.
– A więc to ustrój klasowy jest celem. Czy te ustroje nie są uniwersalne – w Ameryce, w Rosji…
– Oczywiście. Ale tylko tutaj ustrój klasowy jest narzędziem kontroli politycznej. Jego prawdziwym zadaniem nie jest ucisk proli, ale tłumienie klasy średniej, żeby była potulna i służalcza.
– A Twickenham jest jednym ze sposobów na wprowadzanie tego w życie?
– Oczywiście. Tutejsi mieszkańcy żyją w okowach potężnego złudzenia, marzenia całej klasy średniej. Temu poświęcają życie – liberalnej edukacji, obywatelskiej odpowiedzialności, szacunkowi dla prawa. Mogą uważać, że są wolni, ale zostali złapani w pułapkę i wywłaszczeni.
– Jak biedota w kamienicach czynszowych Glasgow?
– Właśnie. – Kay z uznaniem kiwnęła głową i poklepała mnie po nadgarstku. – Zacznij tu mieszkać, a ku swemu zdziwieniu napotkasz rozmaite ograniczenia. To nie jest dobre życie, pełne możliwości. Wkrótce natkniesz się na przeszkody wzniesione przez system. Spróbuj się upić podczas inauguracji roku szkolnego albo opowiedzieć łagodny kawał na tle rasistowskim podczas rautu dobroczynnego. Spróbuj pozwolić, żeby twój trawnik zarósł i nie odmaluj domu przez kilka lat z rzędu. Spróbuj współżyć z nastolatką albo uprawiać seks z pasierbem. Spróbuj powiedzieć, że wierzysz w Boga i Trójcę Świętą albo oddać wolny pokój rodzinie uchodźców z czarnej Afryki. Spróbuj zrobić sobie wakacje w Benidorm albo jeździć nowiutkim cadillakiem z tapicerką w zebrę. Spróbuj mieć zły gust.
– A jaka jest alternatywa? Co się stanie, gdy Linia Maginota padnie?
– Zobaczymy.
– Spalimy wszystkie książki, młotki do krykieta i darowizny na cele dobroczynne? Co zajmie ich miejsce?
– Zdecydujemy o tym, gdy nadejdzie czas. No wreszcie, jesteśmy na miejscu. Powinno nam dobrze pójść.
Kay skręciła w alejkę z dwupiętrowymi domami, wielkimi ogrodami, labradorami i land cruiserami. Słychać było mlaskanie piłek do tenisa i dyszenie matek zawzięcie próbujących pokonać swoje piętnastoletnie córki. Obok nas, gdy zaparkowaliśmy przy krawężniku, zastukały kopytami konie dosiadane przez nastolatków, bezpiecznych w tym sanktuarium klasy średniej. Tak się składało, że był to świat mojej babki, identyczny z przedmieściem Guildford, w którym spędziłem dzieciństwo. Pogarda wielkomiejskiej inteligencji spływała po tych murach, ale taki styl życia kopiowano na całym świecie. Oburzenie Kay nie skrzywiłoby tu jednego płatka ostróżki.
Wysiadła, zabierając z sobą podkładkę do pisania z klipsem. Zostawiła Verę, żeby pilnowała samochodu, i przypięła do żakietu odznakę firmy badającej opinię publiczną. Drugą, z fotografia wielebnego Dextera, wpięła mi w klapę.
– W porządku. Spróbuj uchodzić za Stephena. Jesteś do niego dość podobny. Nawiedzony, trochę zagubiony. I niezbyt pobożny…
– To powinno być łatwe.
Podeszliśmy do pierwszego domu, wygodnego dworku w stylu tudoriańskim. Musieliśmy przekroczyć dziecięcy rowerek blokujący drzwi wejściowe. Terenowy mercedes z nalepką lekarza parkował przed garażem.
Przywitała nas miła kobieta po czterdziestce. Wycierała ręce w kuchenną ścierkę. Kay przesłała promienny uśmiech znad podkładki do pisania i przedstawiła nas.
– Czy moglibyśmy zająć pani chwilę? Przeprowadzamy badania dotyczące lokalnych zwyczajów.
– Oczywiście. Obawiam się, że nasze zwyczaje są godne ubolewania. Nie wiem, czy będziemy pasować.
– Jestem pewna, że tak. Szczególnie interesują nas rodziny o wysokich dochodach.
– Pani mi pochlebia. – Kobieta złożyła ścierkę. – Muszę powiedzieć mężowi. Będzie zaskoczony.
Kay uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Państwo, jak widać, macie nieskazitelnie czysty dom. Wszystko jest takie wymyte i wypolerowane. Czy byłaby pani w stanie oszacować, ile godzin dziennie spędza pani na pracach domowych?
– Ani chwili. – Kobieta udawała, że gryzie się w wargę. – Mamy gosposię, która z nami mieszka, i pomoc dochodzącą codziennie. Jestem internistką i mam zbyt wiele zajęć w ośrodku zdrowia, żeby ścierać kurze. Przepraszam, jeśli to się państwu nie przyda.
– To znaczy… – Kay, pewna, że znalazła kandydatkę do nawrócenia, pochyliła się do przodu i ściszyła głos. – Czy jako lekarka, sądzi pani, że nastąpiła przesada w utrzymywaniu domowej higieny?
– I tak, i nie. Ludzie miewają obsesję na punkcie zarazków, choć większość bakterii jest nieszkodliwa. – Przerwała, gdy obok przeszedł powoli kilkunastoletni chłopiec, gromiony za coś z kuchni przez siostrę. – Za chwilę się pobiją.
– Ostatnie pytanie. – Kay popatrzyła na podkładkę do pisania, trzymając ołówek w gotowości. – Jak często, według pani, czyszczone są wasze toalety?
– Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że codziennie.
– Czy rozważyłaby pani możliwość czyszczenia ich raz na trzy dni?
– Co trzy dni? To dość ryzykowne.
– Albo raz na tydzień?
– Nie. – Kobieta spojrzała na plakietkę w klapie Kay. – To nie jest dobry pomysł.
– Jest pani pewna? Czy zmartwiłoby panią, gdyby muszla klozetowa nie była śnieżnobiała? Co pani sądzi o powszechności toaletowego tabu w środowisku specjalistów należących do klasy średniej?
– Tabu toaletowe? Czy pani pracuje dla wytwórcy papieru toaletowego?
– Sporządzamy mapę zmian społecznych – mówiła Kay kojącym głosem. – Higiena osobista to podstawa oceny innych ludzi. Czy pani rodzina mogłaby się kąpać rzadziej?
– Rzadziej? – Lekarka sięgnęła do klamki, potrząsając głową. – To niemożliwe. Proszę posłuchać…
– A pani, osobiście? – naciskała Kay. – Czy byłaby pani skłonna kąpać się rzadziej? Naturalne zapachy ciała są istotnym czynnikiem porozumiewania się, szczególnie w obrębie rodziny. Miałaby pani czas na odpoczynek, zabawę z dziećmi, przyjęłaby pani bardziej swobodny styl życia…
Drzwi zatrzasnęły się nam przed nosem. Kay, niezrażona, patrzyła na dębową boazerię. Gdy odchodziliśmy podjazdem, a stopy tonęły nam w głębokiej warstwie żwiru, zaznaczała odpowiedzi na podkładce do pisania.
– To było bardzo pouczające. – Dała znak Verze, żeby uruchomiła samochód i jechała za nami ulicą. – Nazywam to obiecującym początkiem.
– Możliwe. Nie sądzę, żeby zrozumiała, do czego zmierzasz.
– Będzie o tym myślała, kiedy każe synowi wziąć prysznic i zmienić skarpetki. Wierz mi.
– Wierzę. Jesteś tu po raz pierwszy?
– Przyjeżdżam tu od miesięcy. – Kay kroczyła chodnikiem, ponaglając, żebym dotrzymał jej kroku. – Pamiętaj, że klasa średnia musi być trzymana pod kontrolą. Oni o tym wiedzą i sami się terroryzują. Nie za pomocą karabinów i gułagów, ale kodeksu społecznego. W odpowiedni sposób należy uprawiać seks, traktować żonę, flirtować na meczach tenisowych albo rozpoczynać romans. Są niepisane zasady, których wszyscy musimy się nauczyć.