Dokąd pojechali? Wielu mieszkańców uciekło do swoich wiejskich domów albo do przyjaciół, wspierających ich paczkami żywnościowymi i krzepiącymi e-mailami. Inni wyruszyli w niekończącą się podróż po Krainie Jezior i pogórzu północnej Szkocji. Ciągnąc za sobą przyczepy kempingowe, stali się awangardą wędrownej klasy średniej, nowymi Cyganami z uniwersyteckim wykształceniem, którzy znają swoje prawa i gotowi są walczyć o nie z władzami.
Moją gospodynię Kay Churchill, profesor filmoznawstwa w uniwersytecie South Bank, zatrzymała policja. Wypuszczono ją za kaucją. Nadal głosiła rewolucję i rozwodziła się na jej temat w popołudniowym programie telewizji kablowej. Jej ciasny, ale wygodny dom z wytartymi kanapami i fotosami z filmów zatopiły wydajne węże straży pożarnej Chelsea.
Tęskniłem do Kay i jej drżącej korony popielatych włosów, do jej niekonsekwentnych opinii i lejącego się strumieniem wina. To właśnie jej opuszczony dom sprawił, że przybyłem tu na godzinę przez ministrem spraw wewnętrznych. Miałem nadzieję, że mój laptop nadal stoi w salonie Kay na stoliku, na którym kładliśmy plany, opracowując podpalenie Filmoteki Narodowej i Albert Hali. W ostatnich chwilach powstania, gdy policyjne helikoptery wisiały już nad głowami, Kay z takim zapamiętaniem próbowała przekonać przystojnego komendanta straży pożarnej, że dała jego ludziom czas na rozbicie okien domu strumieniami wody. Sąsiad wyciągnął Kay z domu, ale laptop został i ekipa policyjna na pewno by go znalazła.
Dotarłem do końca Beaufort Avenue, do wymarłego centrum Chelsea Marina. Przy Cadogan Circle stał sześciopiętrowy blok mieszkalny, z balkonów bezwładnie zwisały transparenty, ukazując hasła obojętnej pustce. Przeszedłem przez ulicę w stronę Grosvenor Place i ślepej uliczki, przy której mieszkała Kay, wspomnienia odmiennego, poprzedniego Chelsea. Przy krótkiej alejce mieszkali jeszcze podejrzany handlarz antykami, dwa lesbijskie małżeństwa i alkoholik, pilot concorde’a. Przytulisko dla złego towarzystwa i dobrej zabawy.
Szedłem w stronę zniszczonego domu Kay, przysłuchując się odgłosowi własnych kroków, jak echu stóp sprawcy, na próżno usiłującego uciec z miejsca przestępstwa. Rozstroił mnie widok tylu pustych domów, potknąłem się o krawężnik i oparłem o wielki kontener zapełniony domowymi rzeczami. Rewolucjoniści, jak zwykle mając na względzie swoich sąsiadów, zamówili tuzin takich kontenerów na tydzień przed rewoltą.
Przy ulicy stało wypalone volvo. Ponieważ przestrzegano zasad, więc przepchnięto je do zatoczki parkingowej. Rebelianci posprzątali po swojej rewolucji. Prawie wszystkie przewrócone samochody postawiono na koła, a w stacyjkach zostawiono kluczyki na użytek ekip sprzątających.
Kontener wypełniony był książkami, rakietami do tenisa i zabawkami dla dzieci. Tkwiła w nim też para zwęglonych nart. Obok popalonej szkolnej bluzy leżał prawie nowy wełniany garnitur – ubiór roboczy średniego szczebla menedżera. Wyglądał w otoczeniu śmieci jak porzucony mundur polowy żołnierza, który odłożył karabin i uciekł na wzgórza. Garnitur przyciągał wzrok jak porzucona flaga cywilizacji. Miałem nadzieję, że któryś z urzędników zwróci na to uwagę ministra spraw wewnętrznych. Próbowałem wymyślić jakąś odpowiedź na wypadek, gdyby to właśnie mnie poproszono o komentarz. Jako pracownik Instytutu Adlera, zajmującego się badaniami nad stosunkami pracy i psychologią miejsca pracy, byłem teoretycznie znawcą życia duchowego urzędów i problemów psychicznych menedżerów średniego szczebla. Ale ten garnitur trudny był do wyjaśnienia.
Kay Churchill wiedziałaby, co odpowiedzieć. Gdy tak szedłem między kałużami przed jej domem, słyszałem w głowie jej głos: autorytatywny, namolny, praktyczny i zupełnie zwariowany. Klasa średnia to nowy proletariat, ofiara wielusetletniego spisku, zrywająca wreszcie kajdany obowiązku i obywatelskiej odpowiedzialności.
Tym razem absurdalna odpowiedź była prawdopodobnie odpowiedzią właściwą.
Strażacy zalali dom, żeby Kay nie mogła go znów podpalić. Woda kapała z dachu, nad ceglanym murem unosiła się rzadka mgiełka. Otwarty salon był jak morska grota, wilgoć zbierała się w pęknięciach na suficie, malując na ścianach gąbczaste gobeliny. Stałem między plakatami Ozu i Bresona, nieomal czekając, że z kuchni wyłoni się Kay z dwiema szklankami i butelką wina od któregoś z wielbicieli i będzie się upierać, że bitwa została wygrana.
Kay wyjechała, ale jej radosny i hałaśliwy świat ciągle tu był – notatki przypominające, że coś trzeba wysłać, przylepione do lustra nad kominkiem, zaproszenia na wykład od grup anarchistycznych i kopiec białych kamyków na półce nad kominkiem. Każdy kamień, jak mi powiedziała, był wspomnieniem letniej przygody miłosnej na greckiej plaży. Kropelki wilgoci pokrywały oprawną w ramki fotografię jej córki, teraz nastolatki, mieszkającej w Australii. Fotografię zrobiono w czasie ostatnich wakacji, zanim opiekę nad córką przydzielono jej mężowi. Kay uporała się z tym jakoś, mówiła, że pamięć to pułapka z przynętą, fusy z nocy na szklance ze śladami szminki, ale czasami przyłapywałem ją, jak ścierała łzy z fotografii i przyciskała ramkę do piersi.
Z kanapy, na której sypialiśmy z Kay, pozostał przemoczony kadłub. Mój laptop leżał między scenariuszami filmowymi i magazynami. Twardy dysk zawierał aż nadto dowodów, żeby skazać mnie jako wspólnika Richarda Goulda. Były tam listy wypożyczalni kaset wideo, które należało podpalić, agencji turystycznych, na które należało napaść, galerii i muzeów, w których należało przeprowadzić sabotaże, oraz wykaz grup, które miały te akcje przeprowadzić. Chcąc zrobić wrażenie na Kay, dodałem notatki o już poczynionych spustoszeniach, rannych sabotażystach i przewidywanych roszczeniach ubezpieczeniowych. Wstukując te niepotrzebne szczegóły, z Kay obejmującą gorącym uściskiem moje ramiona, miałem czasem wrażenie, że właśnie rozwijam dywan, prowadzący mnie prosto do więziennej celi.
Z czułą myślą o Kay wyciągnąłem rękę, żeby poprawić portret jej córki. Odłamek szkła wypadł z ramki i skaleczył mnie w dłoń, lekko przecinając linię życia. Gdy patrzyłem na rozmazaną krew i szukałem chusteczki, uświadomiłem sobie, że to jedyna krew przelana w Chelsea Marina podczas całej rebelii.
Trzymając laptop pod pachą, zamknąłem za sobą drzwi wejściowe. Po raz ostatni popatrzyłem na drewnianą boazerię. W gładkiej, lakierowanej powierzchni dostrzegłem, że jakieś okno porusza się i odbija światło. Otwarty lufcik kołysał się na ostatnim piętrze bloku przy Cadogan Circle. Stało się coś niesamowitego: czyjaś ręka wysunęła się, przetarła szybę, wytrzepała ściereczkę i zniknęła.
Wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę budynku, przechodząc obok wypalonego saaba, stojącego na swoim miejscu parkingowym w zatoczce. Czyżby skwaterzy przeprowadzili się do Chelsea Marina, porzucając miękkie narkotyki i twarde materace? Czy byli gotowi spróbować nowego stylu życia, zmierzyć się z opłacaniem czesnego i należności za lekcje baletu? Czy nasza skromna rewolucja stanie się częścią folklorystycznego kalendarza i będzie świętowana tak, jak świętuje się ostatnią noc przed balem maturalnym albo dwutygodniowe rozgrywki na Wimbledonie?
Przyciskając chusteczkę do skaleczenia, zacząłem naciskać guziki windy w holu bloku. Ku mej irytacji, odcięto w Chelsea Marina elektryczność. Zacząłem wchodzić po schodach, odpoczywając na każdym podeście. Wszędzie widziałem pootwierane drzwi opuszczonych mieszkań. Byłem jak aktor szukający właściwego wejścia na scenę. Na ostatnie piętro dotarłem z zawrotem głowy. Nie zastanawiając się, popchnąłem przymknięte drzwi i spojrzałem przez pusty salon na skrzydło okna kołyszące się w słońcu.