– Błocie…?
– W sprayu. Syntetyczne, płynne błoto w wygodnych do użycia puszkach z aerozolem. – Kay przyjęła jednostajną manierę mówienia sprzedawców z domów handlowych, demonstrujących nowe towary. – Efektywny sposób, żeby wywrzeć wrażenie w poniedziałek rano, na parkingu przed biurem. Szybko rozpylamy błoto i koledzy mysią o pergolach z różami i krytych strzechą chałupach.
– Moi koledzy pomyśleliby, że nadaję się do domu wariatów. – Mężczyzna odwrócił się do swojego szlauchu. – Wariatka. Nie będę się modlił z wami. Potrzeba do tego więcej niż ten ksiądz…
– Kay, na litość boską… – złapałem ją za ramię i zaciągnąłem do samochodu. Gdy wpychałem ją na tylne siedzenie, trzęsła się z wyczerpania i podniecenia. Ruszyliśmy, a ona rozsiadła się, kładąc głowę na moim ramieniu. Ryczała ze śmiechu.
– Błoto w sprayu. Wybacz, Davidzie, nie mogłam się temu oprzeć. Przemyśl to. Moglibyśmy zarobić milion – to produkt naszej ery…
12. Wypożyczalnia wideo
Wysłuchaliśmy sprawozdań nad wielkimi szklanicami dżinu w pubie niedaleko Harlequin. Kay siedziała na stołku barowym, z podciągniętą spódnicą i czesała włosy, pewna, że wszyscy kibice rugby, mężczyźni w średnim wieku, zerkają na nią znad kufli. Nasza wyprawa do ziem zamieszkanych przez klasę średnią miała swoje absurdalne aspekty, ale uszły one jej uwagi. Nawiązała walkę z wrogiem – nie z mieszkańcami, ale z kulturowym więzieniem, w których marnieli.
Przyglądałem się jej z niekłamanym podziwem. Nic, z czym zetknąłem się w Instytucie Adlera, nie przygotowało mnie na to spotkanie. Psychiatria święci triumfy, gdy ma do czynienia z porażką, ale nie daje sobie rady z sukcesem. W Kay płonął autentyczny zapał fanatyczki, wiara, którą wyznawał tylko jeden konwertyta, ona sama. W wielu sprawach miała rację. Konwencje społeczne, które wiążą ludzi z ich ostrożnym i rozsądnym trybem życia, powinny zniknąć.
– Dziś Twickenham, jutro cały świat – oznajmiła Kay, kiedy na jej polecenie zamówiłem jeszcze jedną kolejkę. – Prawda, Vero?
– Byłaś wspaniała. – Vera powąchała swój dżin, odgarniając włosy z wysokiego czoła. Nie chciało się jej patrzeć w oczy kibicom rugby. – Dlaczego to zawsze kobiety otwierają drzwi? Gdzie, do diabła, są mężczyźni?
– Wymierają. Siedzą w dźwiękoszczelnych pokojach i zastanawiają się, co się dzieje. – Kay poklepała mnie po policzku. – Takich jak ty, Davidzie, jest zdecydowanie mniej.
– Powiem swoim przyjaciołom od Zielonych. Potrzebne nam bezpieczne schronienie.
Vera dokończyła pić, wymieniła spojrzenia z Kay i wyszła, żeby poczekać na nas w samochodzie. Patrzyłem, jak kroczy z kamienną twarzą, jak przechodzi przez drzwi przytrzymywane z kpiarską galanterią przez uprzejmego piwosza, wysuwającego ramię, żeby podeprzeć damę.
– Humorzasta osóbka – powiedziałem. – Pewnie tęskni za Ministerstwem Obrony. Tyle tam miała paskudnych zabawek.
– Lubię ją. – Kay zdarła górną kartkę z podkładki do papieru – Jest słodka. Pełnej krwi socjopatka domowego chowu. Opowiedziała ci swoją zabójczą historię?
– Zła macocha i zestaw małego chemika? Potrząsała mi tym przed oczami.
– Sprawdźmy, czy dobry z ciebie psycholog. Mówiła prawdę?
Zawahałem się, przypominając sobie porozumiewawczy uśmieszek Very.
– Tak.
– Masz rację… Postanowili nie ścigać tej zbrodni. Tak niebezpieczne dziecko powinno być przydatne dla społeczeństwa. – Kay wreszcie się odprężyła. Wzięła mnie za rękę. – Cieszę się, że wróciłeś. Potrzebujemy ludzi, którzy nie są omotani swoją własną małą nienawiścią.
– Nie byłem pewien, czy chcę wrócić. Ale w Chelsea Marina coś się dzieje i muszę być przy tym.
– Nie zapomnij o nas. To popołudnie troszeczkę przypominało farsę; wiem, że tego nie pochwalasz. Mimo to jesteś bardziej zaangażowany, niż ci się wydaje. – Zeszła ze stołka i obciągnęła spódnicę, uśmiechając się do piwoszy. – No, jeszcze ostatnia wizyta, a potem prosto do gorącej kąpieli – możesz mi wyszorować plecy, Davidzie…
Ruszyliśmy, Vera prowadziła wieczornymi ulicami. Twickenham przemieniło się w telewizyjne przedmieście, w którym niebieskie ekrany jarzą się w salonach bungalowów, a nastolatki przygotowują się w sypialniach na wyjście do klubów. Przejechaliśmy obok małego supermarketu, obsługującego okoliczne domy, zaparkowaliśmy na zjeździe, o trzydzieści metrów od wypożyczalni wideo.
Supermarket właśnie zamykano i ostatni klienci szli już do samochodów. Kay czekała, aż zostaniemy sami na zjeździe, otworzyła sportową torbę i wyciągnęła z niej trzy kasety wideo.
– Davidzie, bądź kochany. Jestem kompletnie wykończona. Oddaj je w moim imieniu.
– Oczywiście. – Otworzyłem drzwi i spojrzałem na kasety w świetle latarni. – Dzień Niepodległości, Diva, Armagedon…? To nie w twoim stylu.
– Wypożyczyłam je w ubiegłym tygodniu – piszę tekst dla „Sight and Sound” o sztuce na kasetach wideo. Po prostu połóż je z powrotem na półce.
– A jeśli mnie zobaczy sprzedawca?
– Powiesz, że je znalazłeś w supermarkecie. – Kay wypchnęła mnie z samochodu. – Dzieciaki ciągle je podkradają. Nie patrz w kamery ochrony.
W wypożyczalni panował spokój. Dwudziestoletni młodzieniec siedział za ladą zatopiony w ekranie komputera. Trzymając się tyłem do kamer, wsunąłem kasety z filmami science fiction na półki największego stoiska i podszedłem do skromnej wystawy z filmami obcojęzycznymi, trzymając kasetę z Diva pod marynarką.
Przyjrzałem się rzędowi klasycznych filmów Truffauta, Herzoga, Felliniego i pomyślałem o głębokim zainteresowaniu filmem, które tak zbliżyło mnie i Laurę. Nękaliśmy personel Filmoteki Narodowej, szukając jakiegoś nieznanego reżysera z Portugalii czy Korei. Tragiczny przypadek sprawił, że ostatnie chwile życia Laury utrwalone zostały na amatorskiej taśmie wideo. Pomyślałem, że powinienem wytropić właściciela tej kamery.
– Boże, co…? – Poczułem ostre ukłucie na posiniaczonych żebrach. Gwałtowne gorąco paliło mnie w klatkę piersiową, a spod marynarki zaczął się wydobywać dym, dławiący węglowodorowy opar. Dziesięć kroków dalej, tam gdzie zostawiłem kasetę z Armagedonem, znad półki unosił się gryzący dym. Błysnęła magnezja. Niebieskobiały promień intensywnego gorąca.
Kaseta pod kurtką kopciła. Wytrząsnąłem ją na podłogę, odskoczyłem, kiedy zaczęła skwierczeć i iskrzyć. Gdy próbowałem znaleźć drzwi, na półkach rozległa się druga eksplozja. Dym wypełnił wypożyczalnię i przyćmił lampy pod sufitem, które teraz żarzyły się słabo w ciemności. Młody sprzedawca przebiegł obok mnie, zakrywając rękami usta, znalazł drzwi i wytoczył się w noc.
Wysoki mężczyzna, w hełmie motocyklisty, przeszedł chwiejnie przez dym, osłaniając oczy przed rozbłyskami światła. Zobaczył mnie i złapał silną ręką za ramię.
– Markham! Wychodź!
Próbowałem osłonić twarz, czułem, że ktoś pcha mnie w stronę drzwi. W jaśniejszym świetle rozpoznałem biały pasek koloratki.
– Dexter? Szukaj gaśnicy… dzwoń pod 999.
– Jazda!
Smolisty dym, gęsta czarna chmura, buchał kłębami na ulicę. Ksiądz puścił moją kurtkę i pobiegł na zjazd, spod jego skór wydobywał się dym, który dostał się tam w wypożyczalni. Pomachał ręką, samochód Kay podjechał pędem w jego stronę, za kierownicą siedziała Vera. Czekałem, aż się zatrzyma, ale wóz przyspieszył i odjechał, rzucając Dextera na kolana.
Pomogłem mu wstać i podążyłem za nim truchtem. Tylne światła samochodu Kay, dwie krwiste smugi, gwałtownie skręciły w ciemności, zmierzając w stronę mostu Richmond. Pastor oparł się o mnie, dysząc, mimo flegmy wypełniającej jego usta. Odsunął osłonę hełmu i łykał nocne powietrze. W ostrym świetle magnezji widziałem jego nerwową twarz i grymas gniewu. Patrzył za samochodem, aż zniknął z pola widzenia, a ja zrozumiałem, że Kay Churchill od początku miał zamiar mnie zostawić.