W korytarzu przed biurem wisiał dym, rozpraszał się pod lampami na suficie. Pomyślałem, że Vera postanowiła zapalić papierosa, gdy tylko wyłączyła alarmy przeciwpożarowe. Gdzieś dalej otwarto okno i chłodniejsze, nocne powietrze przepływało wokół mnie, niosąc uliczne zapachy ropy do diesli, deszczu i tłuszczu do smażenia z nocnych kafejek w pobliżu stacji Waterloo.
Opuściłem biuro i poszedłem korytarzem do FN I. Gdy odsunąłem zasłony, zza sceny uniosła się chmura chemicznych oparów, gryząca mgła, tocząca się nad pustymi fotelami jak widmo uwolnione z thrillera. Opary poszybowały smugami pod sufit, znalazły ujście i zaczęły opływać mnie wirującymi pętlami.
Nie chcąc zakrztusić się plastikowym smrodem, zamknąłem drzwi i pobiegłem do FN II. Przeszukiwałem jedno przejście za drugim, wypatrując Kay albo Very. Ekran wisiał nade mną jak zamglone lustro wyprane z wszelkich wspomnień. Po jego metalicznej skórze pływał blady cień mojego odbicia, duch złapany w pułapkę. Kwaśny opar wypełniał widownię, a na scenie błyskało światło. Ściany żarzyły się elektryczną bielą pieca łukowego, a za fotelami drgały setki cieni.
Szklane drzwi w holu były otwarte. Dym szybował nad moją głową i rozpraszał się w nocnym powietrzu, unosząc się do promenady Hayward Gallery. Dwaj studenci wpadli przez dym do korytarza. Ręce mieli skute za plecami.
– Uciekaj! Biegnij! – Jeden z nich zatrzymał się, żeby unieść w moją stronę kajdanki, a ja schwyciłem go za ramię. – Biegiem!
Uklęknąłem w biurze przy starszym strażniku, próbując unieść mu głowę. Oczy miał otwarte, ale był półprzytomny, skrzepnięta krew plamiła podbródek i koszulę. Schwyciłem go za kostki i pociągnąłem po dywanie, przyciskając jego potężne nogi do swoich ud.
Przy drzwiach zatrzymałem się, próbując osłonić twarz od dymu. Nogi strażnika wyślizgnęły mi się z rąk. Nachyliłem się, żeby je schwycić, ale on przyciągnął je do siebie, wygiął się w łuk nad podłogą i kopnął mnie w klatkę piersiową skórzanymi butami.
Upadłem na drzwi, całkiem bez tchu. Strażnik, zupełnie przytomny, utkwił wzrok w mojej twarzy. Mimo nadgarstków skutych za plecami, przysunął się po dywanie i znów przyciągnął kolana do siebie, gotów kopnąć mnie w głowę.
But otarł się o moje lewe ucho, wytoczyłem się na korytarz. Strażnik oparł się o drzwi, odwrócił na bok i wstał.
– Uciekaj stąd! – krzyknąłem przez dym wypełniający biuro. – Biegnij do holu…
Stanął pewnie na obu nogach, pochylił ramiona i runął na mnie, wyłaniając się z mgły jak rugbista z parującego młyna. Zawadził głową o oprawiony w ramy plakat z Robertem Taylorem i Greer Garson i zrzucił go na ziemię. Stanął na szkle, kopnięciem usunął odłamki z drogi i runął na mnie.
Gnał za mną aż za drzwi do holu, na pochylnię prowadzącą do Hayward Gallery, z rękami skutymi na plecach i dymiącym ubraniem. Biegłem jakieś sześć metrów przed nim, obiegłem furgonetkę ochroniarzy, szukając schodów prowadzących na piętro. Studenci stali odwróceni do siebie plecami, nadal próbując uwolnić się z kajdanek. Strażnik runął na nich, głową do przodu, rozrzucając ich potężnymi barkami na boki.
Jego buty dudniły na betonowych stopniach, gdy dotarłem do promenady Hayward Gallery. Dwaj ochroniarze zobaczyli przez szklane drzwi, jak przebiegam, a za mną najwyraźniej ranny ich kolega. Dostrzegli słup dymu unoszącego się nad dachem Filmoteki. Obaj jednocześnie zaczęli coś mówić do krótkofalówek, a ja usłyszałem pierwsze syreny policyjne, zawodzące przy nabrzeżu niedaleko mostu Westminsterskiego.
Przebiegłem górny taras przy Festival Hall, dysząc w wilgotnym rzecznym powietrzu. Nie mogłem już biec, na szczęście mój prześladowca zaprzestał pogoni. Zgięty w pół opierał się, wyczerpany, o chromowaną rzeźbę, śluz kapał mu z ust, ale nadal wpatrywał się we mnie.
Ruszyłem w stronę Młyna Tysiąclecia. Wysoko na nocnym niebie gondole okrążały ramię wspornika, białą kratownicę wyciętą z mrozu, łabędzią szyję szybującą w pociemniałym powietrzu. W trzech gondolach odbywało się przyjęcie dla pracowników jakiejś firmy. Goście przylgnęli do krzywizny szyb, przyglądając się, jak pierwsze płomienie pojawiają się nad dachami Filmoteki Narodowej.
Wygładziłem ochroniarską kurtkę, strzepnąłem z niej sadzę i przeszedłem obok furgonetek kateringowych zaparkowanych pod Kołem. Kelnerki uprzątały tace z nadjedzonymi kanapkami. Złapałem drobiowy paluszek i pociągnąłem łyk niedopitej butelki. Razem patrzyliśmy, jak wóz strażacki, wyjąc, skręca w Belvedere Road. Samochód policyjny zatrzymał się przed Festival Hall, a plama światła z jego reflektora zaczęła krążyć po Hayward Gallery. Strażacy i policjanci wysiadali i pieszo kierowali się do Filmoteki. Wkrótce znajdą skutych strażników.
Obok mnie przesunęła się pusta gondola z otwartymi drzwiami. Przyjęcie dla pracowników firmy skończy się za godzinę. Kiedy goście pójdą przez trawnik w stronę swoich samochodów, ukryję się między nimi.
Wszedłem do gondoli i oparłem o balustradę od strony rzeki. Byłem tak zmęczony, że prawie nie mogłem oddychać. Gdy gondola znalazła się na wysokości podestu dla pasażerów, kelner, który skończył pracę, wskoczył przez drzwi. Na dłoni niósł tacę z dwiema buteleczkami szampana. Postawił ją na siedzeniu i usiadł obok, szukając w kieszeniach papierosa.
Gdy wznieśliśmy się ponad ratusz, ogień oświetlał już noc i zdawał się płonąć na ciemnych wodach Tamizy. Ogromny cień pojawił się za mostem Waterloo i zdawał się połykać South Bank Center. Kłęby dymu spływały nad rzekę, mogłem dojrzeć odbicia płomieni w odległych oknach parlamentu, jakby cały Pałac Westminsterski zajął się ogniem od środka.
Kelner wskazał kieliszek szampana stojący na tacy. Nie dziękując, skosztowałem ciepłego wina. Bąbelki kąsały mnie w wargi spieczone w piekielnym gorącu sali kinowej. Pomyślałem o zadymionych korytarzach, obwieszonych portretami najsłynniejszych gwiazd filmu. Ogień podłożony przez Verę Blackburn płonął gwałtownie w całej Filmotece, pochłaniał uśmiechy Jamesa Stewarta i Orsona Wellesa, Chaplina i Joan Crawford. Moje wspomnienia związane z nimi zdawały się olbrzymieć wraz z obrotami Młyna. Uciekały z magazynu marzeń jak duchy wyrywające się w noc.
Przeszedłem na drugą stronę gondoli, odwrócony plecami do palącego kelnera i Tamizy. Zacząłem przeszukiwać wzrokiem ulice wokół ratusza. Niemal spodziewałem się zobaczyć Kay i Joan Chang śmigające od jednej bramy do drugiej obok pędzących radiowozów, przy nocnym zawodzeniu syren. Nie muszę dodawać, że nie uprzedzając mnie, uciekły przez wejście do kawiarni od strony rzeki. Zostawiły drzwi otwarte, żeby wywołać przeciąg, podsycający ogień.
Pierwsze kłęby dymu dotarły do okien gondoli, otulając wypukłe szyby. Zacząłem kaszleć, poczułem w ustach gryzący dym, wydobywający się z biura. Zwymiotowałem na balustradę i rozlałem szampana na podłogę.
Zaniepokojony kelner stanął za mną i pokiwał głową, gdy odchrząknąłem z dziwacznym uśmiechem wspólnika w zbrodni. Był tak blisko mnie, że prawie spodziewałem się z jego strony jakichś propozycji. Przyszło mi na myśl, że Młyn Tysiąclecia mógłby być doskonałym miejscem podrywu dla gejów.
Próbowałem odsunąć go gestem, ale on wyjął mi pusty kieliszek z ręki. Był szczupłym, wysportowanym mężczyzną o silnym czole, kościstej, niemal wychudzonej twarzy, bladej jak u gruźlika. Musiało mu to przeszkadzać w znalezieniu sobie pracy w zawodzie. Wyobraziłem go sobie, jak przesuwa się chyłkiem po obrzeżach zanurzonego w półmroku światka firmy. Jak wielu znanych mi kelnerów, był przyjacielski, ale trochę obcesowy. Cieniutka warstewka ogłady oblekała ledwie ukrywaną rezerwę.