Выбрать главу

W jego zachowaniu było coś pokrętnego, co przypominało mi inną niewyraźną postać, ukrywającą twarz. Czułem ten sam zapach zapomnianych sal szpitalnych i marniejących dzieci. Ale jego ruchy były szybkie i stanowcze. Mogłem go sobie wyobrazić nachylającego się nad małym pacjentem za plecami niezgrabnej pielęgniarki, ze strzykawką w jednej i zabawką w drugiej ręce.

– Doktor Gould? – odwróciłem się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Próbowałem przejrzeć ten rozbrajający uśmiech. – Już się spotkaliśmy.

– Zgadza się, u Kay Churchill. – Przytrzymał mnie, gdy gondola zakołysała się w kłębach dymu i przegrzanym powietrzu. – Dzielnie się spisałeś, Davidzie.

– Pamiętasz mnie?

– Oczywiście. Chciałem, żebyśmy się spotkali we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Muszę ci pokazać tyle rzeczy. – Schwycił mnie mocno za ramię, gdy gondola zaczęła opadać. – Ale wynośmy się stąd, zanim ktoś inny przypomni sobie o tobie…

Oświetlone płomieniami budynki nad Tamizą rzucały blask na jego niespokojne oczy. Próbowałem się od niego uwolnić, ale powstrzymał mnie twardą ręką.

Podpełzał mroczniejszy ogień.

16. Dziecięce sanktuarium

Gdy się obudziłem, spoglądał na mnie radosny fryz dziecięcych rysunków, pełen życia patchwork z bezrękich ludzi, dwunogich tygrysów i pudełkowatych domów, łuszczący się ze ścian pustej sali szpitalnej jak strzępy nieuporządkowanych snów.

Leżałem na wytartym materacu, pokrytym starymi plamami z moczu i środków dezynfekcyjnych. Byłem zadowolony, że ta wesoła galeria patrzyła na mnie, gdy spałem. Gruba warstwa kurzu pokrywała wiktoriańska boazerię, drżąc w nieustającym brzęku samolotów pasażerskich lądujących na Heathrow. Upośledzone dzieci w swoich łóżeczkach musiały myśleć, że cały świat cierpi na wieczny ból głowy.

Usiadłem i postawiłem stopy na podłodze. Smacznie spałem cztery godziny, ale aż podskoczyłem, gdy przypomniałem sobie szaloną noc w Filmotece Narodowej. Potok obrazów przesunął mi się przez umysł, jak przewijana do przodu kaseta – widmowy dym wdzierający się w korytarze, twarde pieści Very Blackburn, drżące cienie na widowniach, rozpaczliwa ucieczka do Młyna Tysiąclecia i Richard Gould w kurtce kelnera, częstujący mnie kieliszkiem szampana po podpaleniu Tamizy. Wstałem, chwiejąc się lekko na niestabilnej podłodze, i czekałem, aż moje kości znów zaczną stanowić zespół. Marząc o Sally i gorącej kąpieli w St John’s Wood, przeszedłem między zniszczonymi materacami. Domyśliłem się, że niewielu rodziców odwiedzało tu swoje zapóźnione w rozwoju dzieci. Ale rysunki były wzruszające i pełne nadziei, optymistyczne echo świata, którego upośledzona dzieciarnia nigdy nie pozna. Cierpliwy i łagodny nauczyciel poprowadził ich ku kredkom i ku barwnej ścieżce, wiodącej w głąb ich umysłów.

Za drzwiami znajdował się kamienny podjazd do sąsiedniej sypialni, kolejnej zakurzonej, wysoko sklepionej sali. Na krótko pojawił się ciemnowłosy mężczyzna w białym fartuchu. Nie podnosząc głowy, pomachał do mnie i szybko wszedł po schodach na wyższe piętro.

– Doktorze Gould! Musimy… – zawołałem za nim. Mój głos gubił się w nieskończonej przestrzeni opuszczonego szpitala. Nasłuchiwałem odgłosu kroków Goulda, wspinającego się ku dachowi. Stara, imponująca architektura, kryjąca osąd moralny w każdym posępnym kroksztynie, przywiodła mi na myśl inne sale, te, w których ferowano sprawiedliwość. Chciałem ostrzec Goulda, nieuchwytnego autora rebelii w Chelsea Marina, że wkrótce zacznie nas ścigać policja i zatrzyma nas na najbliższe pięć lat.

Klepnąłem się po udach, żeby uspokoić podrażnione nerwy. Byłem współwinny poważnemu przestępstwu skierowanemu przeciwko muzeum filmu i wspomnieniom o pierwszej żonie, ale czułem się dziwnie niezaangażowany w to wszystko jak aktor zastępujący moje prawdziwe „ja”, śpiące u boku Sally w St John’s Wood. Sen o przemocy, wywołany obietnicą przemiany, wymknął mi się z głowy na ulice.

Pamiętałem naszą ucieczkę przez Londyn przed paru godzinami. Samochód Goulda stał zaparkowany przed hotelem Marriott w starym ratuszu. Był to citroen kombi z naklejkami hospicjum de Beaune na tylnej szybie. Ze sposobu, w jaki Gould patrzył na deskę rozdzielczą, domyśliłem się, że nie prowadził jeszcze wozu z tak skomplikowaną hydrauliką. Dał mu go pewien frankofil z Chelsea Marina. Zaniepokojony wyciem syren i samochodami policyjnymi, które blokowały most Westminsterski, zaproponowałem, że poprowadzę, ale Gould tylko machnął ręką i uspokoił mnie pełnym dystansu, choć niezłomnie przyjaznym uśmiechem. To poszukiwanie stacyjki wśród przełączników i dźwigni przypomniało mi Sally, gdy po raz pierwszy zasiadła za kierownicą swojego saaba i natknęła się na geometryczne odwzorowanie własnych ułomności.

Ruszyliśmy z szarpnięciem, podskakując wzdłuż krawężnika. Rzadko wychodziliśmy poza drugi bieg, kiedy samochód przyspieszał w ciemnych uliczkach po południowej stronie rzeki. Widziałem strach w oczach Goulda i pomyślałem o tym, jak podawał drinki klientom z bankietu firmowego w Młynie Tysiąclecia. Prosto z dymu i ognia trafiłem przypadkiem na jego posterunek obserwacyjny, ale mój widok chyba przyniósł mu ulgę. Gdy gwałtownie skręciliśmy w okolicach Lambeth Palace, uderzyłem głową w słupek między oknami, a on przytrzymał mnie za ramię ze zdumiewającą troską, jakbym był przestraszonym dzieckiem w wesołym miasteczku.

Przejechaliśmy przez most Chelsea i skręciliśmy w ciemniejsze ulice prowadzące do King’s Road. Reflektory szukały drogi w labiryncie zakrętów, prowadząc nas wzdłuż wystaw wypełnionych wyposażeniem kuchennym i kompletami sypialń, meblami biurowymi i armaturą do łazienek, żywym obrazem drugiego miasta, gotowym zastąpić to, które płonęło za nami. Gould zamknął się w sobie, jakby szukając schronienia za chudą twarzą. Gdy spoglądał w tylne lusterko, wyglądał jak zmęczony absolwent wyższej uczelni w wyświechtanym garniturze, niedożywiony i zaniedbany.

Przejechaliśmy przez stiukową ciszę South Kensington z jego majaczącymi w ciemności muzeami, domami towarowymi czasu, i skierowaliśmy się na zachód wzdłuż Cromwell Road. Centrum Londynu zostało za nami, gdy opuściliśmy estakadę Hammersmith i wjechaliśmy na autostradę do Heathrow. Dwadzieścia minut później dotarliśmy do strefy lotniska, zajętej przez biura frachtu lotniczego i wypożyczalnie samochodów, wokół której, jak pole magnetyczne, rozciągały się rzędy świateł lotniska, widmowe parkingi dla ciężarówek i zabudowania przemysłowe. Był to nocny świat nawiedzany przez strażników i psy obronne.

Gdzieś w pobliżu lotniska zatrzymaliśmy się przy grupie wiktoriańskich budynków, stojących obok wielkiego placu budowy. Gould przepchnął się citroenem między pokrytymi błotem kadłubami równiarek i traktorów i zaparkował na placu wypełnionym kontenerami mieszkalnymi i pakietami pustaków, spoczywającymi na drewnianych paletach.

Wysiedliśmy z samochodu i Gould poprowadził mnie do opuszczonego budynku przez rozpadający się hol obwieszony znakami wskazującymi drogę do przeniesionych oddziałów szpitala. Żelaznymi schodami wspięliśmy się na czwarte piętro. Wyczerpany poszedłem za Gouldem do sali z zakurzonymi, niezasłanymi łóżkami. Byłem zbyt zmęczony, żeby się opierać, pozwoliłem temu dziwnemu człowiekowi, troskliwemu fanatykowi o delikatnych dłoniach, wybrać dla mnie materac. Zapadłem w głęboki sen pośród rysunków obłąkanych dzieci.

Gould stał na dachu, z twarzą uniesioną ku słońcu, osłoniętą od wiatru przedpiersiem wiktoriańskich kominów. Przy uchu trzymał telefon komórkowy, najwyraźniej słuchając najświeższego sprawozdania z nocnej akcji przeciwko Filmotece Narodowej, ale bardziej go interesowały żurawie budowy pod parapetem. Z jego ziemistej twarzy odczytywałem lata pospiesznych obiadów w stołówkach i noce spędzone na niespokojnych drzemkach w szpitalnych dyżurkach. Na kitlu nosił lekarski identyfikator z nazwiskiem, jakby nadal był pediatrą zmarłych dzieci.