Patrzyłem na policyjny helikopter lecący wzdłuż autostrady i obmyślałem plan wyjścia z opuszczonego szpitala. Przyglądałem się badawczo wielkim budynkom, ogromnym kamieniarskim piramidom ze szczytami jak nadbudówki pancerników. Była to architektura więzień, przędzalni bawełny i odlewni stali, pomniki wytrzymałości cegły i wiktoriańskich dogmatów. Trzy budynki jeszcze stały obok zaniedbanego parku, po którym kiedyś wykrochmalone obsesyjnie pielęgniarki woziły pacjentów na wózkach inwalidzkich.
Gould wyłączył telefon w pół zdania i odwrócił się, żeby mi się przyjrzeć, jak zapracowany konsultant, któremu przyprowadzono nieoczekiwanego pacjenta.
– Czujesz się znacznie lepiej. Widzę to.
– Naprawdę? To dobrze…
Wiedziałem, że w oczach Goulda wyglądam na wyczerpanego i rozmazgajonego, że koniecznie potrzeba mi kawy i że zupełnie nie pasuję do roli weekendowego rewolucjonisty, której się podjąłem. W przeciwieństwie do mnie, on był zaskakująco spokojny, jakby wstrzyknął sobie silny środek uspokajający przed snem i silny stymulant po przebudzeniu. Mięśnie twarzy nie były już tak napięte. Poruszał się niemal dziarsko w ten spokojny niedzielny poranek. W dawnym szpitalu psychiatrycznym czuł się jak w domu, a mnie przyszło na myśl, że nie był tu lekarzem, lecz pacjentem. Wypuszczony, gdy zamknięto szpital, mógł przybrać nową osobowość, która łatwo przekonała mieszkańców Chelsea Marina. Strona w sieci z historią opisującą pożar w domu towarowym mogła być sprytnym kamuflażem. Był trochę zbyt przyjacielski, przyglądał mi się uważnie kątem oka, ale widać też było szczerość, która mogła się podobać, i nerwowy autorytet, jakiemu ulegał każdy w Chelsea Marina. Poczekał, aż helikopter policyjny zniknie z pola widzenia, i poklepał mnie po ramieniu.
– Jesteś niespokojny, Davidzie. Operacje takie, jak zeszłej nocy, sprawiają, że serce łomocze przez kilka dni. Ale dojdziesz do siebie i wtedy poczujesz się silniejszy.
– Bogu dzięki. To byłby koszmar, gdybym miał zostać taki na resztę życia.
– Nie ma obaw. Nie ma niczego lepszego niż działanie wynikające z prawdziwego przekonania.
– Nie jestem całkiem pewien, czy mam do tego przekonanie. – Patrzyłem na pokaleczone ręce. – O mało nie oddałem się w ręce policji.
– Bo inni nie zaczekali na ciebie? Daj spokój… – Gould potrząsnął głową, z wyraźnym współczuciem. – Tych rewolucjonistów z klasy średniej tłumiono przez całe lata. Teraz mogą zakosztować bezwzględności i podoba im się jej smak.
– Będą więc kosztować zimną owsiankę, zanim się obejrzą.
– To konieczne ryzyko, ale jesteśmy bezpieczni, dopóki utrzymujemy element zaskoczenia. – Gould zmarszczył się, patrząc w słońce, jakby zazdrościł mu sprawnej kontroli nad wydarzeniami, a potem dotknął palcem identyfikatora, przypominając sobie własną tożsamość. – Nie martw się więzieniem. Przynajmniej na razie.
– A więc wszyscy wrócili. Co z Filmoteką?
– Ogień strawił ją całkowicie. Niestety, niektóre wczesne filmy Fritza Langa uległy zniszczeniu. Vera Blackburn zna się na rzeczy.
– Jest niezrównoważona. Musisz na nią uważać.
– Vera? – Gould odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, a potem pokiwał głową na znak, że całkowicie się zgadza. – To zaburzone dziecko, które stara się nadać sens światu. Robię co mogę, żeby jej pomóc.
– Wyciągając ją z domu? Dając szansę jej naturalnym talentom?
– Coś w tym stylu. – Rozbawiony sarkazmem w moim głosie, Gould wskazał białą ręką na puste budynki wokół nas. – Davidzie, kogo obchodzi Filmoteka Narodowa? Popatrz, co oni tutaj zrobili. Dla trzystu dzieci to był jedyny dom, jaki znały.
Bezkrwiste palce wskazały oddzielnie stojące skrzydła, wysokie mury zamaskowane rododendronami, rosnącymi wokół każdego z budynków, podwórka w podwórkach i zakratowane okna na wyższych piętrach.
– Mury i kraty – zauważyłem. – To wygląda jak więzienie. Gdzie jesteśmy?
– W szpitalu Bedfont. Dwa kilometry na południe od Heathrow. Dobre miejsce na dom wariatów – nie słyszy się krzyków. – Gould skłonił się ironicznie. – Ostatni z wielkich, wiktoriańskich domów dla obłąkanych.
– Szpital psychiatryczny? Więc te dzieci były…?
– Miały uszkodzenia mózgu. Zapalenia mózgu, źle leczone przypadki odry, nieoperacyjne guzy, wodogłowie. Wszystkie były ciężko upośledzone i porzucone przez rodziców. Służby socjalne nie chciały się z tym borykać.
– To smutne.
– Nie. – Gould był zaskoczony moją odruchową odpowiedzią. – Niektóre z nich były szczęśliwe.
– Pracowałeś tutaj?
– Przez dwa lata. – Patrzył na pusty dach, uśmiechając się, jakby zobaczył dzieci chowające się za kominami. – Mam nadzieję, że daliśmy im dobre życie.
– Dlaczego odszedłeś?
– Zostałem zawieszony. – Złapał ręką muchę, potem puścił ją i patrzył jak odlatuje. – Główna Rada Medyczna ma wszędzie swoich szpiegów. Są jak gestapo. Czasem zabierałem kilkoro dzieci do parku rozrywki w Thorpe. Uwielbiały to, z chęcią ładowały się do starego mikrobusu. Pozwalałem im biegać swobodnie, przez kilka minut przeżywały cud.
– I co się stało?
– Kilkoro z nich zabłądziło i policja powiadomiła służby socjalne.
– Fatalnie. Ale to jeszcze nie brzmi zbyt poważnie.
– Tak ci się zdaje, ale w dzisiejszym klimacie?… – Odchylił głowę do tyłu, zamykając oczy na myśl o szaleństwach biurokracji. – Była jeszcze jedna sprawa, o której nikt nie chciał mówić.
– Coś z seksem?
– Dobrze myślisz, Davidzie. Nazwali to molestowaniem genitalnym. Widzę, że jesteś wstrząśnięty.
– Bo jestem. Nie wygląda to…
– Na mnie? To nie ja. Ale wiedziałem, że tak jest.
– Robił to inny lekarz?
– Jedna z pielęgniarek. Słodziutka, młoda Jamajka. Była jak prawdziwa matka. Niektóre z dzieci miały guzy mózgu i zostało im tylko kilka tygodni życia. Wiedziała, że mała stymulacja seksualna nie zrobi im krzywdy. Był to ich jedyny promyk szczęścia. Zapewniała im zatem troszeczkę masturbacji, po zgaszeniu światła. Kilka sekund przyjemności, zanim umarły.
– Byłeś lekarzem dyżurnym?
– Broniłem jej, ale dla zarządu to było za wiele. Pół roku później władze medyczne zamknęły szpital. Do planowego przekazania prawnego. – Gould pokazał coś po drugiej stronie parku. – Sprzedali cały plac spółce handlującej nieruchomościami. Przyjrzyj się uważnie, a zobaczysz, jak przyszłość zbliża się ku tobie.
Wpatrywałem się w ekran z topoli na zachodnim krańcu parku. Po trawnikach nadciągały rzędy domów z cegieł i drewna, awangarda wielkiego osiedla. Kładziono już pierwsze drogi, diagramy z cementu, wiodące do przystani dla samochodów i malusieńkich ogródków.
– To domy dla początkujących – wyjaśnił Gould. – Królicze klatki dla ambitnych małżeństw. Pierwszy posmak życia klasy średniej. Niskooprocentowane marzenie bez zaliczki, wypichcone przez dawną firmę mojego ojca. Pewnego dnia pokryją całą Anglię.
– Niezły punkt.
– Ten stary szpital psychiatryczny?
– Heathrow. – Osłaniając oczy, byłem w stanie dostrzec nad dachami terminalu towarowego pionowe stateczniki ogonowe odrzutowców pasażerskich. – Osiedle usytuowane przy lotnisku.
– Im się to podoba. Lubią wyobcowanie. – Gould wziął mnie za ramię jak nauczyciel, zadowolony, że znalazł inteligentnego ucznia. – Nie ma tu przeszłości ani przyszłości. Gdyby mogli, wybieraliby zawsze strefy pozbawione treści – porty lotnicze, centra handlowe, autostrady, parkingi. Uciekają przed rzeczywistością. Pomysł o tym, Davidzie, a ja tymczasem zrobię kawę. Potem odwiozę cię z powrotem do Londynu.