Выбрать главу

Na trzecim piętrze w tym bloku mieszkała Vera Blackburn, niegdyś naukowiec pracujący dla rządu i bliska przyjaciółka Kay Churchill. Pamiętałem, że mieszkanie na ostatnim piętrze należało do młodej optyczki i jej męża. Z okien salonu roztaczał się najlepszy widok na Chelsea Marina, wychodziły wprost na Beaufort Avenue, którą miał nadjechać minister spraw wewnętrznych.

Przekroczyłem porzuconą walizkę i wszedłem do pokoju. Niebieska płócienna torba leżała na biurku, na jej boku wytłoczony był znak stołecznej policji. Była to część ekwipunku oddziałów prewencji. W środku powinny być karabinki na gumowe kule, pojemniki z gazem łzawiącym i pałki elektryczne, którymi policja broniła się przed wrogami.

Laptop zaciążył mi w ręku, jakby odebrał półświadomy sygnał ostrzegawczy. Z sypialni dochodziła mnie rozmowa dwojga ludzi. Mężczyzna mówił szorstkim, ale ściszonym tonem, kobieta ostro odpowiadała. Uznałem, że to policjant z koleżanką po fachu pilnują drogi przejazdu ministra. Metodyczni aż do bólu, wytarli okna, żeby dobrze widzieć ministra i jego mędrkowato potakujących doradców. Jeśli znajdą mnie w punkcie obserwacyjnym, gotowi są pomyśleć najgorsze i uznać laptop psychologa za niebezpieczne narzędzie.

Usiłując nie potknąć się o walizkę, wycofałem się w stronę drzwi. Dopiero wtedy spostrzegłem tablice okulistyczne przypięte do ściany nad biurkiem; kojarzyły się z tarczą strzelniczą koła, a pozbawione sensu rzędy liter przypominały zakodowane informacje.

Drzwi do sypialni otworzyły się i do salonu wszedł roztargniony mężczyzna w wyświechtanym garniturze. Słońce miał za plecami, ale widziałem jego chudą twarz i lekki rumieniec na wysokich kościach policzkowych. Zauważył mnie, ale zdawał się zajęty własnymi problemami, zachowywał się tak, jakbym był pacjentem, który wszedł do gabinetu, nie zamówiwszy uprzednio wizyty. Zmęczonym wzrokiem spojrzał przez okno na puste ulice i wypalone domy, przepracowany lekarz usiłujący wykonywać swoje zawodowe obowiązki na ogarniętym wojną bliskowschodnim przedmieściu.

W końcu odwrócił się do mnie i uśmiechnął ciepło. – Davidzie? Wejdź. Wszyscy na ciebie czekamy. Wbrew sobie stwierdziłem, że cieszy mnie jego widok.

2. Bomba w Heathrow

Doktor Richard Gould uwiódł mnie i rozpoczął rewolucję w Chelsea Marina zaledwie cztery miesiące temu, choć nieraz zdawało mi się, że znam tego wyklętego pediatrę od lat studenckich. Był indywidualistą, który zapewne nie uczęszczał na wykłady i nie przystępował do egzaminów, samotnikiem w wymiętym garniturze, studiującym wedle własnego planu zajęć, ale też człowiekiem, któremu udało się uzyskać stopień naukowy i rozpocząć wspaniałą karierę zawodową. Wszedł w nasze życie jak postać z jutrzejszego snu. Był obcym, który uważał za oczywiste, że staniemy się jego oddanymi uczniami.

Pierwszym sygnałem, że nadchodzi, był dzwonek telefonu. Moja komórka zadzwoniła w chwili, gdy mieliśmy jechać na lotnisko Heathrow, na trzydniową konferencję psychologów pracy na Florydzie. Prowadziłem właśnie Sally do wyjścia. Pomyślałem, że to jedna z tych wiadomości z instytutu, które przesyła się w ostatniej chwili, żeby odwołać lot przez Atlantyk – rezygnacja cenionego sekretarza, informacja, że najbliższy kolega jest w szpitalu, pilny e-mail od prezesa spółki, który odkrył teorię archetypów Junga i doszedł do wniosku, że wyznacza to przyszłość wzornictwa przyborów kuchennych.

Oddałem telefon Sally, a sam zacząłem wynosić walizki do przedpokoju. Sally miała naturalną zdolność sprawiania, że ludzie czuli się lepiej. W ciągu kilku minut kolejki na Heathrow stopnieją, a Atlantyk stanie się gładki jak parkiet do tańca. Stałem przed drzwiami i wypatrywałem wynajętego samochodu. Kilka taksówek zagłębiło się w pierwszy zakręt za Abbey Road, ale natychmiast zajęli je fani Beatlesów pielgrzymujący do studia nagrań albo napchani po uszy lunchem członkowie Brytyjskiego Klubu Krykieta, dostojnym krokiem zdążający z pól gry do niepokojącego, pozbawionego murawy świata. Zamówiłem samochód na dwie godziny przed naszym odlotem do Miami z terminalu numer 3, ale solidny zazwyczaj pan Prashar miał już dwadzieścia minut spóźnienia.

Sally jeszcze rozmawiała przez telefon, gdy wróciłem do pokoju. Opierała się o gzyms kominka, od niechcenia gładząc ręką długie włosy, śliczna jak aktorka z hollywoodzkiego filmu z lat trzydziestych. Lustra wstrzymywały oddech na jej widok.

– A więc… – wyłączyła telefon. – Czekamy i mamy nadzieję.

– Kto to był? Tylko nie mów, że profesor Arnold, proszę. Chwyciła laski w obie dłonie i ruszyła chwiejnie od kominka. Odstąpiłem o krok, jak zwykle pozwalając jej na kapryśne przypomnienie o tym, że jest ułomna. Poprzedniego popołudnia grała w ping ponga z żoną kolegi, laski stały zapomniane przy stole, a ona waliła dzielnie rakietką w piłeczkę. Od miesięcy nie potrzebowała już lasek, ale nadal sięgała po nie w chwilach napięcia.

– To twój przyjaciel, pan Prashar. – Oparła się o mnie, przyciskając pachnącą głowę do mojego policzka. – Mają problemy na Heathrow. Korki aż do Kew. Uważa, że nie ma sensu wyjeżdżać, dopóki się nie rozładują.

– A co z lotem?

– Opóźniony. Samoloty nie startują. Całe lotnisko jest zamknięte.

– To co zrobimy?

– Wielkiego drinka – popchnęła mnie w stronę barku. – Prashar zadzwoni za piętnaście minut. Jak zwykle solidny.

– Masz rację. – Nalewając dwie szkockie z wodą, widziałem przez okno samochód Sally z wyblakłą nalepką informującą o niepełnosprawności kierowcy, przyklejoną do przedniej szyby i wózkiem na tylnym siedzeniu. – Sally, mógłbym poprowadzić. Weźmiemy twój samochód.

– Mój? Nie dasz sobie rady z układem kierowania.

– Kochanie, to ja go zaprojektowałem. Będę się przepychać, włączać reflektory, dużo trąbić. Zostawimy go na parkingu. To lepsze niż siedzieć tutaj.

– Tutaj możemy się upić.

Położyła się na kanapie, unosząc szklankę. Starała się mnie rozruszać. Wojna o sukcesję w instytucie, walka o zastąpienie profesora Arnolda zmęczyły mnie i wykończyły, a ona chciała koniecznie, żebym przeniósł się na drugą stronę Atlantyku. Konferencja w Celebration, modelowej wiosce Disneya na Florydzie, dawała szansę, żeby zaparkować wyczerpanego męża nad brzegiem hotelowego basenu. Wyjazdy zagraniczne były dla niej męczące – drażniąca geometria taksówek i łazienek i ci amerykańscy psycholodzy, którzy w olśniewającej kobiecie kuśtykającej o laskach widzieli szczególny rodzaj erotycznego wyzwania. Ale Sally zawsze była gotowa na to wszystko, nawet jeśli jej jedynym towarzyszem przez większość czasu miał być barek z alkoholami.

Położyłem się obok niej na kanapie, nasze szklanki zetknęły się. Wsłuchiwałem się w ruch uliczny. Hałas był większy niż zazwyczaj. Korek z Heathrow wylewał swoją frustrację na śródmieście Londynu.

– Dziesięć minut. – Dopiłem szkocką, nie myśląc już o następnym drinku, ale o tym, który będzie trzeci. – Mam przeczucie, że nie zdążymy.

– Odpręż się… – Sally przelała swoją whisky do mojej szklanki. – Przecież wcale nie chcesz jechać.

– I tak, i nie. Konieczność uściśnięcia ręki Myszce Miki napawa mnie zgrozą. Amerykanie uwielbiają te disneyowskie hotele.

– Nie bądź małostkowy. Przypominają im dzieciństwo.

– Dzieciństwo, którego, prawdę mówiąc, nie mieli. A co z resztą – dlaczego właśnie nam przypomina się o amerykańskim dzieciństwie?

– To nowoczesny świat w miniaturze. – Sally powąchała pustą szklankę, jej nozdrza rozdęły się jak skrzela jakiejś egzotycznej i delikatnej ryby. – A przynajmniej możesz się stąd wyrwać.

– Dzięki tym podróżom? Spójrzmy prawdzie w oczy. To tylko złudzenie. Podróż samolotem, wszystkie te sprawy na Heathrow to tylko kolektywny odlot od rzeczywistości. Ludzie podchodzą do punktów odpraw i choć raz w życiu wiedzą, dokąd się udają, biedne sukinsyny, bo to jest wydrukowane na biletach. Spójrz na mnie, Sally, nie jestem lepszy. Wcale nie chcę odlecieć na Florydę, to substytut mojej rezygnacji z instytutu. Nie mam odwagi, żeby odejść naprawdę.