Выбрать главу

– Dobrze. – Zadowolony, że zejdę z dachu, sięgnąłem po komórkę Goulda leżącą między nami na parapecie. – Powinienem powiedzieć żonie, gdzie jestem.

– Nie martw się. – Gould wsunął komórkę do kieszeni i poprowadził mnie do drzwi na klatkę schodową. – Dzwoniłem do niej w nocy, kiedy spałeś.

– Do Sally? Wszystko w porządku?

– Jak najbardziej. Wyjaśniłem jej, że zostajesz w Chelsea Marina. Inaczej mogłaby zadzwonić na policję. – Gould poklepał mnie po plecach, gdy schodziłem wąskimi schodami. – Ciekawe, zapytała mnie, czy będziesz nocował u Kay Churchill.

Zatrzymałem się, próbując nie stracić równowagi. – I co jej powiedziałeś?

– Hm… Davidzie, nie należę do ludzi dyskretnych.

Słuchałem, jak serdeczny śmiech odbija się echem od kamiennych ścian i niesie przez ciche sypialnie, jakby wzywał duchy zmarłych dzieci i zwoływał je na zabawę.

17. Zero absolutne

Sally jest urocza, Davidzie. – Owszem, jest.

– To dobrze. Wypadki często sprawiają, że ludzie stają się źli.

– Powiedziała ci o swoim…?

– Kalectwu? – Gould powoli pokręcił głową. – To okropne słowo, Davidzie. Nie myśl tak o niej.

– Ależ wcale tak nie myślę. Jej „kalectwo” nie jest natury fizycznej. Może chodzić równie dobrze jak ty czyja. To jest jej sposób wyrażenia sprzeciwu wobec świata, przypomnienie o złu, jakie jest on w stanie wyrządzić.

– Jestem poruszony. Ta kobieta ma duszę.

Usiedliśmy przy stole w szpitalnej aptece na czwartym piętrze. Nie ruszając się z krzesła, Gould przeszukiwał stojące w rzędzie lodówki. Elektryczność wyłączono wiele miesięcy temu i każda z lodówek była jaskinią Aladyna, pełną zepsutych ciastek i mocnych alkoholi. Znalazł butelkę wody mineralnej z nienaruszoną zakrętką i zaczął podgrzewać rondelek nad puszką z żelatynową rozpałką.

– Chciałbym ją spotkać. – Gould dodał kawy rozpuszczalnej do rondelka i nalał ciemnego wywaru do papierowych kubków z postaciami z Disneya. – Przyprowadź ją do Chelsea Marina.

– Lepiej nie. – Patrzyłem, jak Gould chciwie sączy gorący płyn, parząc sobie wargi. – To nie jest miejsce, które by jej się spodobało. Zresztą, ma trochę za złe…

– Lekarzom? – Gould pokiwał tolerancyjnie głową. Zerknął na moją kawę i wytarł usta grzbietem dłoni. Pozostał po tym ślad jak krew na białej skórze. – Woli te wasze komputery diagnostyczne i lekarzy wirtualnych. Naciśnij guzik „Z”, jeśli masz załamanie nerwy. Tak?

– Nie całkiem. Dziwne, ale ludzie wolą rozmawiać z ekranem. Są znacznie bardziej otwarci. Twarzą w twarz z prawdziwym lekarzem nigdy się nie przyznają, że mają chorobę weneryczną, a jak dasz im guzik do przyciskania, z miejsca rozkrzyżują nogi.

– Nadzwyczajne. – Gould wydawał się dogłębnie zadowolony. Wyjął kubek z kawą z moich dłoni i zaczął popijać zachęcająco. – Nie zdajesz sobie z tego sprawy, Davidzie, ale jesteś apostołem nowej alienacji. Powinieneś przeprowadzić się do jednego z tych domów dla karierowiczów. Widziałem cię w serialu telewizyjnym, jak on tam się nazywał. Coś w rodzaju majsterkowania przy Wszechmocnym.

– To było bardzo płytkie. Neurochirurg przygląda się Bogu? Telewizja w pełnym rozkwicie. Teleturniej.

– O Bogu? – Gould uśmiechnął się do sufitu. – Co za pomysł. Ale pamiętam to i owo z tego, co powiedziałeś – idea Boga to wielka próżnia wyobraźni, największa nicość, jaką ludzki umysł jest w stanie wymyślić. Nie wielkie coś gdzieś tam, ale wielka nieobecność. Powiedziałeś, że tylko psychopata może uporać się z pojęciem zera na milionowym miejscu po przecinku. Pozostali z nas wzdragają się przed próżnią i muszą ją wypełnić jakimkolwiek dostępnym balastem – trikami czasoprzestrzeni, starymi brodatymi mędrcami, wszechświatami moralności…

– Nie zgadzasz się z tym?

– Absolutnie się nie zgadzam. – Gould dokończył kawę i popchnął w moją stronę pusty kubek. – Nie tylko psychopata może pojąć ideę absolutnej nicości. Nawet bezsensowny wszechświat ma sens. Zaakceptuj to, a wszystko nabierze nowego znaczenia.

– Ale to trudne do przyjęcia bez wciągania się we własne obsesje. – Wstawiłem kubek do pełnego naczyń zlewu. – Wszyscy niesiemy jakiś bagaż, a psychopata jest wyjątkowy w tym sensie, że nie boi się siebie. Nieświadomie wierzy w nic.

– To prawda. – Gould zamachał rękami nad stołem jak licytujący, który wykłada karty. – Masz rację, Davidzie. Jestem zbytnim realistą. Zresztą tu były prawdziwe otchłanie, nieograniczone przestrzenie w tych małych czaszkach. Szukanie Boga to brudny interes. Znajdujesz go w dziecięcej kupce, w smrodzie niewietrzonych korytarzy, w zmęczonych stopach pielęgniarki. Psychopaci nie dają sobie z tym rady. To miejsca takie jak szpital Bedfont są prawdziwymi świątyniami, a nie katedra św. Pawła albo…

– Filmoteka Narodowa? – Zanim Gould zdążył odpowiedzieć, dokończyłem: – Płonący budynek to niezłe widowisko, szczególnie jeśli nie można z niego wyjść. A tak, dla ciekawości: musieliśmy go spalić?

– Nie. – Gould machnął ręką, jakby wyrzucając pytanie do kosza pod zlewem. Kawa nadała kolory jego twarzy, ale skórę miał nadal bladą jak niemyte kafelki. Niedożywiony od lat, trzymał się na nogach dzięki oddaniu nieszczęśliwym dzieciom. – Filmoteka Narodowa? Oczywiście, że nie. To był absurd – komentarz bezsensowny. I niebezpieczny.

– Więc po co wam te bomby zapalające?

Wielkimi rękami Gould zakreślił w powietrzu koło.

– To kwestia momentu impetu. Koła muszą się obracać. Ambicja żywi się sama sobą. Kay, Vera Blackburn i inni z Chelsea Marina chcą po prostu zmieniać świat. Łatwy wybór na wpół szalonych istot. Właśnie dlatego potrzebuję ludzi takich jak ty, Davidzie. Możesz uspokoić ich gorące głowy i masz inne motywy.

– Miło mi to słyszeć. Ale jakież to są te moje motywy? Może powinienem to wiedzieć, na wypadek gdyby mnie zapytała policja.

– Hm… – Gould uprzątnął stół, umieszczając papierowy kubek w zlewie i odkładając rondel wraz z rozpałką do kredensu. – Twoje motywy są całkiem jasne – głęboko dotknęła cię śmierć twojej pierwszej żony na Heathrow.

– I to wszystko?

– Nie należy tego nie doceniać. Pierwsza żona to rytuał przejścia w dorosłe życie. Z różnych względów ważne jest, żeby pierwsze małżeństwo było nieudane. Tak uczymy się prawdy o sobie.

– Rozwiedliśmy się.

– Rozwód z pierwszą żoną nigdy nie jest całkowity. To proces, który trwa do śmierci. To znaczy, do twojej śmierci, nie jej. Bomba na Heathrow była tragedią, ale nie ta bomba doprowadziła cię do Chelsea Marina.

– A co mnie tam przywiodło? Zakładam, że wiesz.

– Coś znacznie bardziej przyziemnego. – Gould odchylił się do tyłu, próbując przybrać życzliwą pozę, i po jego martwej twarzy przebiegły rywalizujące ze sobą grymasy. – Przyjrzyj się sobie dokładnie w lustrze. Co widzisz? Kogoś, kogo zbytnio nie lubisz. Kiedy miałeś dwadzieścia lat, akceptowałeś siebie z wszystkimi wadami. Potem nadeszło rozczarowanie. Przed trzydziestką twoja tolerancja prawie się zużyła. Nie byłeś już w pełni godny zaufania i wiedziałeś, że jesteś podatny na kompromis. Przyszłość zaczęła się kurczyć, pogodne marzenia znikały za horyzontem. Teraz jesteś postacią z papieru. Jedno pchnięcie i wszystko się wali. Czasami masz uczucie, jakbyś żył cudzym życiem, w dziwnym domu, który wynająłeś przez przypadek. „Ja”, którym się stałeś, nie jest twoim prawdziwym „ja”.