Przez następne dwa tygodnie rebelia w Chelsea Marina poczyniła znaczące postępy. Ponad połowa mieszkańców zaangażowała się w akcje protestacyjne. Jak zauważył w artykule wstępnym „Daily Telegraph” – obecnie podstawowy dziennik rewolucji – wielu działaczy było wyższymi rangą fachowcami. Lekarze, architekci i notariusze wzięli wydatny udział w okupacji ratusza Chelsea, protestując przeciwko nowym opłatom za parkowanie. Emerytowany adwokat przewodził demonstracjom przed biurami spółki zarządzającej, domagając się wydania tytułów nieograniczonej własności.
Pierwsza konfrontacja z policją zdarzyła się w tydzień po moim powrocie. Komornicy próbowali przedrzeć się do domu należącego do młodego księgowego, jego żony i czworga dzieci. Małżeństwo odmówiło płacenia oburzających rachunków za usługi komunalne, więc zagrożono im przejęciem własności.
Ale komornicy natknęli się na tłum wygadanych i wściekłych kobiet, które zaatakowały ich furgonetkę, zanim zdołali wyładować młoty do wyważania drzwi. Dwadzieścia minut później przybyła policja z francuską ekipą telewizyjną na ogonie. Posypał się deszcz pocisków, kamieni z miłością zebranych na Seszelach, Mauritiusie i Jukatanie. Policja taktownie wycofała się, przekonana przez urzędnika z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którego siostra mieszkała w Chelsea Marina. Ale ujęcia telewizyjne przedstawiające, jak wystraszone dzieci księgowego krzyczą z okien swojej sypialni, podpowiedziały niemiłe skojarzenia z przemocą w Belfaście.
Wielu rodziców zabrało dzieci z płatnych szkół, odrzucając w całości etos prywatnej edukacji, jako ogromnego spisku wdrażającego do posłuszeństwa. Wielu zaniepokojonych mieszkańców wzięło bezpłatne urlopy z nadzieją, że znajdzie czas na przemyślenie całej sprawy. Ich żony i dzieci zaczęły popełniać drobne kradzieże w supermarketach i delikatesach przy King’s Road. Wleczeni przed sądy pokoju odmawiali płacenia grzywien, a „Daily Mail” ochrzcił ich mianem „pierwszych Cyganów klasy średniej”.
Kiedy urząd skarbowy z Fulham musiał zaniechać działalności po odejściu głównych administratorów sieci komputerowej, władze wreszcie obudziły się z drzemki. Dalszy bojkot cywilizacji konsumpcyjnej ze strony klasy średniej mógłby wywołać katastrofalne skutki w systemie podatkowym. Inspektorzy wydziału zdrowia zaczęli włóczyć się po Chelsea Marina z kwestionariuszami, próbując wyodrębnić leżące u podstaw buntu żale.
Szeroki wachlarz celów sprawiał, że znalezienie wspólnego mianownika psychologicznego było trudne. Pikiety blokujące wejścia do Petera Jonesa i London Library, Legolandu i British Museum, biur podróży i Victoria and Albert Musem, centrum handlowego Hendona i prywatnych szkół podstawowych nie miały ze sobą nic wspólnego, poza faktem odrzucenia stylu życia klasy średniej. Dwie bomby dymne na bazarze w Selfridge i w dziale dinozaurów Muzeum Historii Naturalnej, choć niezwiązane ze sobą, spowodowały zamknięcie tych obiektów na jeden dzień. Okrzyk futurystów spod znaku Marinettiego: „niszczyć muzea”, znalazł zaskakujący oddźwięk.
Podczas lokalnych wyborów uzupełniających Kay i Vera wybrały się do lokalu wyborczego, żeby zbezcześcić głosowanie, i dowiedziały się, że odrzucenie postawy obywatelskiego współdziałania stało się poważnym zagrożeniem demokracji. Wybory parlamentarne od dawna obsługiwane były przez ochotników z klasy średniej. Decyzja o pozostaniu w domu, podjęta przez kilku nawet doświadczonych rachmistrzów wyborczych, wymusiła odroczenie, któremu przyklasnęli mieszkańcy Chelsea Marina, uznając, że demokracja parlamentarna to niezbyt subtelny sposób neutralizowania klasy średniej.
Zadowolona z tego Kay wysłała mnie, żebym kupił gazety i nad butelką wina odczytał pełne zaniepokojenia wstępniaki. „Times” i „Guardian” martwiły się, że tak wielu ich czytelników odłączyło się od społeczeństwa. Oba tytuły cytowały zastępcę dyrektora szkoły, mieszkańca Chelsea Marina, który w wywiadzie telewizyjnym powiedział:
– Jesteśmy zmęczeni zaniedbywaniem nas. Jesteśmy zmęczeni wykorzystywaniem nas. Nie podoba się nam to, czym się staliśmy…
Przed Domem Radia demonstranci skupili się bliżej drzwi, obalili drewniane zapory, które ochrona BBC ustawiła przed wejściem. Tłum liczący teraz jakieś dwieście osób wsłuchiwał się w radia, gdzie w programach informacyjnych omawiano wydarzenia rozgrywające się przed oknami BBC.
Badawczo przyglądałem się znajomym twarzom mieszkańców Chelsea Marina, ale nie było siadu Kay, Very Blackburn czy Richarda Goulda. Wiedziałem, że zaplanowany został protest przed Victoria and Albert Musem, który Kay nazwała „składnicą kulturalnych złudzeń”. Celem była sala z kopią Dawida dłuta Michała Anioła. Postanowiono zrzucić go z cokołu, tak jak obalano posągi Stalina i Lenina po zburzeniu Muru Berlińskiego. Dawid, utrzymywała Kay, łudzi klasę średnią, że rozwinięta wrażliwość „kulturalna” obdarza ją moralną wyższością, niedostępną dla kibiców piłki nożnej albo entuzjastów krasnali ogrodowych.
– O, mój Boże… – pani Templeton zachwiała się na obcasach. Ludzie wokół nas śmiali się z niedowierzaniem.
– Pani Templeton? Coś się stało?
– Na pewno tak. – Strąciła muchę z rękawa kożuszka. – Chelsea Marina to „pierwsze osiedle klasy średniej, które poszło na dno”. Jesteśmy „gorszą klasą” burżuazji. Dobry Boże…
Próbowałem wymyślić jakąś odpowiedź, ale między ochroną a grupą demonstrantów, która przewróciła drewniane bariery, rozpoczęła się gniewna konfrontacja. Szybko wywiązała się przepychanka. Ochroniarze twierdzili, że bariery stanowią własność BBC, i zarzucali demonstrantom, że nie uiszczają opłat za odbiorniki.
Petarda wybuchła obok wejścia, ostry huk eksplozji trzepnął nas po uszach. W roztrzęsionej ciszy chmura niebieskiego dymu uniosła się nad naszymi głowami. Biorąc panią Templeton za ramię, zobaczyłem wóz transmisyjny telewizji zmuszony do wjechania na chodnik na Portland Place. Białe furgonetki policji z włączonymi syrenami przedzierały się przez tłum. Zatrzymały się dopiero przy kościele Wszystkich Świętych na Langham Place. Funkcjonariusze w ubiorach ochronnych, z tarczami i pałkami gotowymi do użycia, wyskakiwali z furgonetek i przepychali się przez tłum gapiów.
Bomba dymna wyrzuciła w powietrze kłęby czarnych oparów. Wystraszony ochroniarz potknął się o jedną z barier i upadł na ziemię. Demonstranci skorzystali z okazji i rzucili się nad nim, forsując drzwi. Nadal trzymałem panią Templeton za ramię, czułem, jak napór policji wpycha mnie do holu.
Hol wypełniała już setka demonstrantów, przytłaczając liczbą strażników, próbujących chronić windy. Grupka gości kryła się między fotelami, morale nareszcie zostały skonfrontowane z rzeczywistością. Dym petard zawlókł się za nami do holu, zakłębił w szybach wind, gdy zaczęły wwozić forpoczty demonstrantów na wyższe pietra. Prowadzeni przez jednego z producentów BBC, który przeszedł na naszą stronę, planowali najechać redakcję i nadać manifest rebelii klas średnich do rodaków, którzy z ustami rozdziawionymi nad kanapkami z bekonem i jajkiem, słuchali wiadomości.
Inny pracownik BBC, Anglo-Hindus ze szczupłą twarzą, zapędził nas w stronę schodów na lewo od holu. Piętro wyżej wpadliśmy przez drzwi z napisem Pokój Rady, do wysoko sklepionej sali z półkolistą południową ścianą, obwieszoną portretami dyrektorów naczelnych BBC, którzy kierowali dobroczynną tyranią firmy.