Выбрать главу

Jak rewolucyjny motłoch, który wdarł się do salonów ancient regime’u i napotkał tam podobizny zepsutej arystokracji, patrzyliśmy z przerażeniem na portrety, wśród których dominował główny architekt BBC, lord Reith. Spostrzegłem, że głowy na portretach stawały się coraz większe wraz z upływem lat i wzrostem potęgi BBC. Kulminację stanowił uśmiechnięty balon głowy ostatniego mianowanego dyrektora, ogromny zeppelin samozadowolenia.

Nerwowy rządek młodszych producentów i inżynierów, niezbyt chętnych do czynów wymagających poświęcenia, zagrodził nam drogę. Poddawali się bezwładnie, gdy przepychaliśmy się między nimi. Pani Templeton wyciągnęła z torebki puszkę z aerozolem. Gdy do sali wpłynął dym z holu, ze znawstwem wycelowała strumień farby w portrety, zaopatrując je w serię wąsików i baczków a la Hitler.

Pięć minut później było po wszystkim. Gdy ochroniarze wlekli nas korytarzem, wiedzieliśmy już, że atak na studio jedynki nie powiódł się. Na długo przed naszym przybyciem cała ekipa programu przeniosła się do bezpiecznego studia w piwnicy. Oddziały policji weszły do Domu Radia bocznymi drzwiami z Portland Place. Czekali na nas z gotowymi do użycia pałkami w dłoni. Nie patyczkowali się z tymi, którzy zagubili się w labiryncie korytarzy. Spędzono nas i wyrzucono z budynku, a BBC kontynuowało swoją historyczną misję oszukiwania klas średnich.

Zauważyłem, że gwałtowność działań policji była wprost proporcjonalna do znudzenia, a nie do oporu stawianego przez demonstrantów. Przed prawdziwą brutalnością ochroniły nas własna niekompetencja i szybkie zakończenie demonstracji. Wspomagani kopniakami i uderzeniami pałek, zostaliśmy wypchnięci na przesiąknięty dymem Portland Place. W ciągu pół godziny zostaniemy przewiezieni do West Endu, oskarżeni i wypuszczeni za kaucją, żeby pojawić się przed sądem pokoju. Pani Templeton pewnie zostanie zwolniona, aleja byłem całkowicie pewien miesiąca odsiadki.

Wyrzucony za drzwi przez spoconego posterunkowego, potknąłem się o drewnianą barierkę. Jakaś sierżant policji podeszła i złapała mnie za ramię. Gdy pomagała mi wstać, rozpoznałem zawziętą twarz uczestniczki demonstracji w Olympii, która zabandażowała mi zranioną nogę.

– Angela…? – Zajrzałem pod opuszczone rondo kapelusza. – Wystawa kotów, Olympia…

– Wystawa kotów?

– Kingston, dwoje dzieci…

– Zgadza się. – Gdy mnie rozpoznała, zwolniła mocny uścisk na moim ramieniu. – Pamiętam.

– Wstąpiłaś do policji?

– Na to wygląda. – Poprowadziła mnie w stronę kościoła, gdzie obrabiano zatrzymanych. – Daleko pan zaszedł od Olympii, panie…?

– Markham. David Markham. – Wpatrywałem się w jej stalowe oczy. Obok nas przejechała furgonetka policyjna. – Cóż za zmiana poglądów. Kiedy to się stało?

– Cztery lata temu. Czuję się bardzo dobrze.

– Więc była pani… tajnie?

– Coś w tym stylu. – Poprowadziła mnie wzdłuż tłumu policjantów z psami i kierowców radiowozów. – Bardzo się pan wciągnął. Niech pan sobie znajdzie inne hobby.

– Tajnie? – Przypomniałem sobie moją grzywnę, sto funtów za to, że przyszedłem jej z pomocą.

– Ktoś musi dbać o bezpieczne ulice.

– Ma pani rację. Tak się składa, że ja też byłem tam tajnie.

– Doprawdy? Dla kogo?

– Trudno to wyjaśnić. Ma to związek z bombą na Heathrow. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest tym zainteresowane.

Wskazała ostatnich demonstrantów wypędzanych z Domu Radia. Pani Templeton w podartym kożuszku skarżyła się na coś bezbarwnemu inspektorowi.

– A dzisiaj? Czy to część pańskiego zadania?

– Nie. To poważniejsze niż się wydaje. Musimy dołożyć starań.

– Być może mówisz poważnie, ale niewiele trzeba starań. Marnujesz czas policji i dajesz uzasadnienie ludziom, którzy chcą poczynić poważne szkody.

Straciła zainteresowanie moją osobą. Zobaczyła, że nastrój jej kolegów zmienił się. Policjanci z psami zaganiali swoich pupili do furgonetek, kierowcy włączali silniki. Poza kilkoma funkcjonariuszami, którzy pilnowali demonstrantów na stopniach kościoła, reszta pobiegła do wozów. Angela zostawiła mnie bez słowa i wskoczyła na przednie siedzenie samochodu policyjnego, który na chwilę zatrzymał się przy nas.

Konwój odjeżdżał, syreny zawodziły na Upper Regent Street. Prawie cała policja zniknęła, a próżnię wypełnili spacerujący wolnym krokiem turyści, którzy zaczęli robić nam zdjęcia. Demonstranci spędzeni na stopniach kościoła znów przyłożyli uszy do odbiorników, potem rozproszyli się, gdy posterunkowi kazali im odejść.

Pani Templeton podeszła do mnie z radiem przy uchu. Była nastroszona i zmieszana, nie zwracała uwagi na podarty kożuszek i farbę na podbródku.

– Pani Templeton? Weźmiemy razem taksówkę. Myślę, że się nam upiekło.

– Co? – Popatrzyła na mnie dziko, jej uwagę przykuwało radio. Zgubiła obcas prawego buta, a ja, powodowany dziwnym odruchem członka klasy średniej, uznałem, że się kompromituje w tym stanie.

– Jesteśmy bezpieczni, pani Templeton. Czy policja zrobiła pani jakąś krzywdę?

– Niech pan posłucha… – wręczyła mi radio. – W galerii Tatę wybuchła bomba. Zginęli ludzie…

Słuchałem natarczywego głosu reportera, a wokół mnie wszystkie dźwięki ulicy ucichły. Turyści przechodzili obok Domu Radia, patrząc na mapy prowadzące donikąd. Gońcy stali wyczekująco na światłach, obracając manetkami gazu, gotowi śmigać od jednego bezsensownego zlecenia do drugiego. Miasto było ogromną, nieruchomą karuzelą, na stałe obsadzoną przez miliony niedoszłych pasażerów, którzy zajęli miejsca, czekali, a potem umarli. Myślałem o bombie rozrywającej się w kolejnej świątyni oświecenia, uciszającej niekończący się szmer rozmów w kafejkach. Wbrew sobie poczułem przypływ podniecenia, jakbym brał w tym udział.

20. Biała przestrzeń

Jeśli środki są wystarczająco desperackie, usprawiedliwiają cel. Kay objęła mnie. Staliśmy w jej kuchni i oglądaliśmy poranne informacje. Mimo bliskości i uczuć wywołanych wiadomością o bombie w galerii Tatę, czułem, jak palce jej drżą, jakby próbowały oderwać się ode mnie. Myślałem o nocy, którą spędziliśmy razem, o godzinach przegadanych w ciemności, gdy każde z nas rozpakowywało życiowe wspomnienia. Ale zniszczenie galerii Tatę podrażniło na nowo nerwy odrętwiałe od gadania o przemocy, konspiratorski czek in blanco, który pewnego dnia mógł zostać zrealizowany. Protest dodał blasku wszystkim szczytnym ideałom Kay, ale przemoc odebrała im wartość, sprawiła, że z niepokojem uświadomiła sobie, jaka rzeczywistość czeka nas za otwartymi właśnie drzwiami.

Ścisnęła mi ramiona, patrząc przez okno saloniku na konwój samochodów sąsiadów wyjeżdżających, żeby wesprzeć strajk czynszowy w północnym Londynie.

– To demonstracja w Mill Hill, chcesz do nich dołączyć?

– Powinnam. – Jej palce wyczuły kości w moim karku. – Musimy wiele przemyśleć.

– My dwoje? – próbowałem ją uspokoić.

– Kto?

– Ty i ja. Czy musimy coś jeszcze omawiać?

– Znowu? Powtórki w zwolnionym tempie denerwują mnie. Kino umarło, gdy wymyślono wsteczne ujęcia. – Litując się nade mną, masowała mi palcami skronie. – To wszystko właśnie zaczyna się dziać. Można wyczuć, że jesteśmy na skraju.

– Oczywiście. Dziesięciu lat więzienia.

– Nie żartuj. – Opiekuńczo, jak matka, przytuliła moją głowę do swojej piersi. – Możesz zrobić coś naprawdę ważnego. Zawsze myślałam, że jesteś policyjnym tajniakiem. Tyle razy ryzykowałeś i wracałeś, mimo że zostawialiśmy cię po uszy w gównie. Albo jesteś bardzo nieostrożny, albo masz jakichś szczególnych przyjaciół, którzy troszczą się o ciebie. Ale tak wcale nie jest – dowiedziałam się o tym wczoraj. Byłeś taki zaangażowany.