– Doskonale – powiedział, gdy wracaliśmy do samochodu. – Próbny lot w przyszłym tygodniu. Możesz przyjść popatrzeć.
– Może.
– To wyzwanie, Davidzie. – Dotknął ucha. – Mam trochę kłopotów z błędnikiem. Dziwne, ale porywacze samolotów często mają skłonność do tej dolegliwości. Można spojrzeć na takie porwanie jak na nieświadomą próbę rozwiązania problemu.
– Naciągane tłumaczenie.
– Dlaczego? – Patrzył jak szybowiec wznosi się w powietrze, zwalnia linę holowniczą i szybuje z lodowatą gracją kondora. – Poza tym, to część wielkich poszukiwań.
– Czego?
– Tego i owego. Rodzaj wstępnych wyjaśnień. Tajemnica czasoprzestrzeni, mądrość drzew, łaskawość światła…
– Szybowanie? To coś więcej niż lot ze śmigłami?
– Nie ma porównania. Świat zamienia się w hałas; życie i śmierć mierzone są przestrzenią na wyciągnięcie nóg.
– A szybowanie?
– Jesteś ponad niebem.
Rozparł się w fotelu, gdy zmierzaliśmy do autostrady, z koszulą rozpiętą do pasa wystawiał się na słońce.
Włączyłem odbiornik, pochlebiając sobie, że najście na Dom Radia będzie pierwszą wiadomością. Informacje mówiły jednak o bombie w galerii Tatę, najpopularniejszym ośrodku kultury w Londynie spełniającym rolę, którą wcześniej przypisywano katedrom. Żadne ugrupowanie nie przyznało się do zamachu, a w British Museum i National Gallery zastosowano wzmocnione środki bezpieczeństwa.
– Od tej chwili będzie znacznie trudniej – skomentowałem informację. – Muzeum Nauki, British Library…
– Davidzie, to są niewłaściwe cele. – Gould zamknął w słońcu oczy, zatopiony w marzeniach o skrzydłach i lataniu. – Ludzie oczekują, że właśnie tam uderzymy. Protesty, żeby oznakować dużymi literami przejścia dla pieszych, demonstracje wykształconych matek w kwestii ograniczenia prędkości przed szkołami. To właśnie robi klasa średnia.
– Czy w tym jest coś złego?
– Są zbyt łatwe do przewidzenia, zbyt rozsądne. Musimy wybierać cele, które nie mają sensu. Jeśli twoim celem jest globalny system monetarny, nie atakujesz banku. Atakujesz sklep dobroczynny, który masz po sąsiedzku. Bezcześcisz cenotaf, rozpylasz gaz w ogrodzie botanicznym, podpalasz londyński ogród zoologiczny. Nasze zadanie to tworzenie niepokoju.
– A bezsensowny cel będzie najlepszym celem?
– Dobrze powiedziane. Rozumiesz mnie, Davidzie. – Gould dotknął mojej ręki, zadowolony, że to ja go wiozę. – Kay i jej kompania są ograniczeni uczciwością i dobrymi manierami. Wszyscy ci architekci i prawnicy – najbardziej radykalna rzecz, jaką są w stanie wymyślić, to spalenie szkoły dla dziewcząt pod wezwaniem św. Pawła. Nie zdają sobie sprawy z tego, że ich życie jest puste.
– Czy tak? Większość z nich kocha swoje dzieci.
– DNA. Pierwsze przykazanie biologii. W waszej miłości do dzieci nie ma niczego lepszego niż w budowaniu gniazd przez ptaki.
– A postawa obywatelska?
– Straż sąsiedzka zasobów genetycznych. Popatrz na siebie, Davidzie. Zaangażowany, troskliwy, uprzejmy, ale to co robisz jest diabła warte.
– Masz rację. No a religia?
– Umiera. Tu i ówdzie przysiada i chwyta przedsiębiorcę pogrzebowego za ręce. Bezsensowny czyn ma szczególne znaczenie sam przez się. Spokojnie dokonany, nietknięty uczuciem akt absurdu to pusta przestrzeń większa od wszechświata, który go otacza.
– A więc unikamy motywów?
– Całkowicie. Zabij polityka, a powiążą cię z motywem, który skłonił cię do naciśnięcia spustu. Oswald i Kennedy, Princip i arcyksiążę. Ale jeśli zabijesz kogoś przypadkowego, wypalisz z rewolweru do McDonalda – wszechświat stanie i wstrzyma oddech. A jeszcze lepiej, jeśli zabijesz piętnaścioro przypadkowych osób.
– Lepiej?
– Metaforycznie. Ja nie chcę nikogo zabijać. – Śpiesząc z zapewnieniem, Gould najpierw przećwiczył rozbrajający uśmiech, spoglądając w lusterko w osłonie przeciwsłonecznej, a potem uraczył nim mnie. – Rozumiesz to wszystko, Davidzie. Pojąłeś, na czym to polega. Dlatego ci ufam. Ludzie robią się nerwowi, gdy chodzi o przemoc. To ich, rzecz jasna, podnieca, ale i niepokoi.
– A ciebie nie?
– Zauważyłeś to? Myślę, że tak. Przemoc jest jak pożar buszu, niszczy mnóstwo drzew, ale odświeża las, usuwa dławiące poszycie, więc więcej drzew może wyrosnąć. Musimy pomyśleć o właściwych celach. Muszą być zupełnie bezsensowne.
– Dom Keatsa, Bank Anglii, Heathrow?
– Nie, nie Heathrow. – Gould, rozproszony znakiem drogowym, sięgnął do kierownicy. – Zwolnij, Davidzie, tu jest coś, co chciałbym zobaczyć…
Przejeżdżaliśmy przez miłe miasteczko odległe o kilka kilometrów od wjazdu na autostradę. Ruch był zaskakująco duży, turyści wyglądali przez okna samochodów. Na obrzeżach miasteczka ciągnęły się wysadzane drzewami uliczki i rosły wysokie jawory, a Gould patrzył na odległe konary jak współczesny Samuel Palmer wypatrujący okna nieba w poszukiwaniu odblasku światłości z tamtej strony. Przesuwał bladą dłonią po konturach gałęzi, jakby szukał drogi w labiryncie.
Samo miasteczko było nijakie, domki ze sztucznymi strzechami, zamienione w pralnie chemiczne i wypożyczalnie wideo, chińskie bary z daniami na wynos, sklepiki z pamiątkami i bary kawowe. Las znaków wiódł zmotoryzowanych gości na parkingi, chociaż nie było jasne, skąd w tym miasteczku tylu zwiedzających i po co, właściwie, chcą tu zostać dłużej.
Ale Gould zdawał się zadowolony, uśmiechał się przez ramię, gdy zbliżaliśmy się do autostrady.
– Czarujące miejsce, Davidzie. Nie sądzisz?
– Hm…
– To jest coś szczególnego. Widziałeś wszystkich tych turystów. To prawie miejsce święte.
– Trudno uwierzyć. – Z podjazdu włączyłem się do ruchu na autostradzie. – Gdzie właściwie byliśmy?
– To jest przy A4, po drodze do Newbury. – Gould rozparł się i oddychał głęboko, jakby wstrzymywał wcześniej oddech. – Hungerford… tam chciałbym zakończyć moje dni.
Hungerford? Podczas drogi powrotnej do Londynu ta nazwa trzepotała wokół mnie jak złapana ćma. Zaskoczyła mnie reakcja Goulda i zacząłem podejrzewać, że nasza wizyta w szkole szybowcowej była pretekstem, żeby przejechać się miasteczka ulicami. Gdyby został pilotem szybowca, mógłby przelecieć nad jego parkingami i sklepami pamiątkarskimi i spełnić jakieś swoje głębokie marzenie o wiejskiej idylli.
Dziecięcy podpalacze przenoszą swoje apokaliptyczne fantazje w dorosłe życie. Ogień i latanie zdawały się wypełniać umysł Goulda. Patrzyłem, jak drzemie obok mnie. Poruszył się, gdy dojechaliśmy do Heathrow. Lotnisko mocno ciążyło na jego wyobraźni, podobnie jak i na mojej, łącząc nas w niezwykłą parę. Zmarnowałem pół dnia, wożąc go na wieś z nadzieją, że bardziej się ujawni. Ale w rzeczywistości usidlił mnie w dziwacznym świecie, wciągając w swoją pokawałkowaną osobowość, podając się jak zestaw do montażu. Mogłem zbudować z niego postać, której brakowało w moim życiu. Podziwiałem go za oddanie umierającym dzieciom, a on umiejętnie wykorzystał zarówno to, jak i moją słabość do siebie. Pociągały mnie zarówno on, jak i sposób, w jaki poświęcał wszystko w poszukiwaniu prawdy. Był bohaterskim kapitanem, gotowym wrzucać maszty do kotła okrętowego.
Wszystkie te myśli odeszły ode mnie, gdy wysadziłem Goulda w Chelsea Marina i poszedłem do instytutu. Kupiłem wieczorną gazetę, w której na pierwszej stronie pisano o bombie w galerii Tatę. Przeczytałem nazwiska trojga ofiar, strażnika, francuskiego turysty i młodej Chinki, mieszkającej w zachodnim Londynie, Joan Chang, przyjaciółki wielebnego Dextera, dziewczyny w bufiastej kurtce…