– Masz.
– Jeszcze nie. To bezpieczna przystań, słynny wydział uniwersytecki pełen ambitnych neurotyków. Pomyśl – trzydziestu psychologów ze stopniami akademickimi stłoczonych razem i każdy z nich nienawidził swojego ojca.
– A ty nie?
– Nigdy go nie spotkałem. To jedyna dobra rzecz, jaką zrobiła dla mnie matka. No dobrze, co z tym Prasharem?
Wstałem i podszedłem do telefonu. Sally podniosła pilot z dywanu i włączyła wiadomości popołudniowe. Pojawił się obraz. Rozpoznałem znajomy hol dworca lotniczego.
– Davidzie… spójrz – Sally usiadła, łapiąc się za laskę stojącą obok jej nogi. – Coś okropnego…
Słuchałem Prashara, ale wzrok miałem utkwiony w obrazie telewizyjnym. Komentarz reportera tonął w zawodzeniu policyjnych syren.
Dziennikarz usunął się sprzed kamery, żeby pokazać sanitariuszy pchających nosze na kółkach przez oszalały tłum pasażerów i personelu lotniczego. Na wpół przytomna kobieta leżała na wózku, ubranie miała w strzępach, ramiona opryskane krwią. Kurz wirował w powietrzu, kłębił się nad butikami i kantorami wymiany walut, jakby oszalały mikroklimat próbował uciec kanałami wentylacyjnymi.
Za wózkiem widać było główne wejście do hali przylotów terminalu numer 3, strzeżone przez policjantów z pistoletami maszynowymi. Udręczona grupka kierowców wynajętych samochodów czekała przy barierze, nazwiska wypisane na kartonach trzymanych jak flagi opuścili do połowy masztu. Jakiś mężczyzna z dyrektorską teczką wszedł do hali przylotów. Oderwane rękawy dwurzędowej marynarki odsłaniały zakrwawione ramię. Patrzył na wzniesione ku niemu napisy, jakby próbował sobie przypomnieć własne nazwisko. Dwóch sanitariuszy i hostessa klęczeli na podłodze, opatrując nieprzytomnego pasażera trzymającego kurczowo pustą walizkę bez wieka.
– Pan Markham? – jakiś głos słabo zabrzęczał mi w uchu. – Mówi Prashar…
Bezmyślnie wyłączyłem telefon. Podszedłem do kanapy i położyłem uspokajająco ręce na ramionach Sally. Drżała jak dziecko, ocierała palcem nos, jakby obrazy przemocy z ekranu przypomniały jej o wypadku, który o mały włos nie skończył się jej śmiercią.
– Sally, ze mną jesteś bezpieczna.
– W porządku. – Uspokoiła się i wskazała na telewizor. – Bomba była na taśmie z bagażami. Mogliśmy tam być. Czy ktoś zginął?
– Troje zabitych, dwadzieścioro sześcioro rannych… – Czytałem napisy na ekranie. – Miejmy nadzieję, że nie było wśród nich dzieci.
Sally pomajstrowała przy pilocie i pogłośniła telewizor.
– Nie wysłali ostrzeżenia? Informacji dla policji? I czemu podłożyli bombę w poczekalni przylotów?
– Są wśród nas szaleńcy. Szczęście, że z nami wszystko dobrze.
– Z nikim nie jest dobrze.
Pociągnęła mnie za rękę i zmusiła, żebym przy niej usiadł. Razem patrzyliśmy na obrazy z holu. Policja, sanitariusze, obsługa sklepów strefy wolnocłowej pomagali rannym pasażerom dojść do czekających na nich ambulansów. Potem obraz się zmienił, oglądaliśmy amatorski film wideo zrobiony przez pasażera, który wszedł do sali odbioru bagażu wkrótce po wybuchu. Autor tego filmu stał tyłem do stanowisk celnych, najwyraźniej zbyt wstrząśnięty aktem przemocy, który rozdarł zatłoczoną salę, żeby odłożyć kamerę i ofiarować rannym pomoc.
Kurz kłębił się pod sufitem, wirował wokół świetlówek, zwisających ze stropu. Na ziemi leżały poprzewracane wózki, rozrzucone podmuchem. Oszołomieni pasażerowie siedzieli przy swoich walizkach, strzępy odzieży zwisały im z pleców pokrytych krwią, strzępami skóry i szkłem.
Kamera wideo zatrzymała się na konwejerze, jego panele rozrzucone były jak gumowe wachlarze. Ze zsuwni wciąż wylatywały walizki, na stos bagaży wypadł zestaw kijów do golfa i dziecięcy wózek.
Trzy metry dalej, na podłodze, siedziało dwóch rannych pasażerów. Jednym z nich był dwudziestokilkuletni mężczyzna w dżinsach i strzępach plastikowej wiatrówki. Kiedy dotarli do niego ratownicy, policjant i strażnik lotniskowy, młody człowiek pocieszał leżącego obok Afrykanina w średnim wieku.
Jakaś ranna pasażerka wpatrywała się na zrzutnię bagażu. Była to kobieta pod czterdziestkę o zdecydowanie zarysowanym czole i chudej, ale atrakcyjnej twarzy. Ciemne włosy miała związane z tyłu głowy. Dopasowany czarny garnitur osypany okruchami szkła wyglądał jak nabijany cekinami frak kelnerki w nocnym klubie. Jeden z odłamków przeciął jej dolną wargę, ale poza tym wydawało się, że nie ucierpiała od wybuchu. Strzepnęła kurz z rękawów i ponuro przyglądała się zamieszaniu: zapracowana profesjonalistka, która spóźnia się na umówione spotkanie.
– Kto to jest, Davidzie…? – Sally znów sięgnęła po laski.
– Nie jestem pewien. – Odszedłem od kanapy i uklęknąłem przed ekranem; wydawało mi się, że rozpoznaję tę kobietę. Ale amator-filmowiec odwrócił się, żeby filmować sufit, na którym rura fluorescencyjna buchała kaskadami iskier jak fajerwerk w domu wariatów. – Chyba kogoś rozpoznałem…
– Te kobietę w ciemnym garniturze?
– Trudno powiedzieć. Jej twarz przypomina mi… – popatrzyłem na zegarek, a potem na bagaże w korytarzu. – Przepuściliśmy nasz lot do Miami.
– Nie szkodzi. Ta kobieta, którą zobaczyłeś – to była Laura?
– Tak sądzę. – Wziąłem Sally za ręce, i zauważyłem, jakie są silne. – Była do niej podobna.
– To niemożliwe – Sally usiadła na kanapie, rozglądając się za swoją whisky. Na ekranie znów pokazał się hol. Kierowcy wynajętych samochodów odchodzili, nieśli nisko opuszczone kartony z nazwiskami. – Podają numer telefonu dla krewnych ofiar. Zadzwonię.
– Nie jestem jej krewnym.
– Byłeś jej mężem przez osiem lat – powiedziała Sally rzeczowo, jakby mówiła o członkostwie rozwiązanego klubu obiadowego. – Powiedzą ci, jak się czuje.
– Wyglądała nieźle. Tak, to mogła być Laura. Tak by się zachowywała, zawsze taka niecierpliwa…
– Zadzwoń do Henry’ego Kendalla w instytucie. Będzie wiedział.
– Do Henry’ego? Dlaczego?
– Przecież żyje z Laurą.
– Prawda. Ale nie chcę biedaka straszyć. A jeśli się mylę?
– Nie sądzę, żebyś się mylił – powiedziała Sally swoim najspokojniejszym głosem, jak rozsądna nastolatka mitygująca zdenerwowanych rodziców. – Musisz się dowiedzieć. Laura wiele dla ciebie znaczyła.
– To było dawno.
Świadom lekkiej groźby w jej głosie dodałem:
– Potem, Sally, spotkałem ciebie.
– Zadzwoń do Kendalla.
Odwróciłem się tyłem do telewizora, wziąłem komórkę i zacząłem bębnić palcami po gzymsie kominka. Próbowałem uśmiechnąć się do fotografii przedstawiającej Sally siedzącą w wózku inwalidzkim pomiędzy swoimi rodzicami. Fotografię zrobiono w St Mary’s Hospital w dniu naszych zaręczyn. Stałem za nią w białym kitlu i wyglądałem na tak pewnego siebie, jakbym po raz pierwszy w życiu wiedział, że będę szczęśliwy. Komórka zadzwoniła, zanim zdołałem wystukać numer instytutu. Przez hałas tła, zawodzenie syren karetek i krzyki personelu ratowniczego usłyszałem uniesiony głos Henry’ego Kendalla.
Dzwonił ze szpitala Ashford niedaleko Heathrow. Laurę powalił podmuch bomby w terminalu numer 2. Była wśród pierwszych ewakuowanych, zemdlała w izbie przyjęć i teraz leży na oddziale intensywnej opieki medycznej. Henry starał się opanować, ale w głosie słuchać było zakłopotanie i gniew. Przyznał, że prosił Laurę, żeby przyleciała późniejszym lotem z Zurychu, bo chciał wziąć udział w zebraniu w instytucie i jeszcze zdążyć wyjechać po nią na lotnisko.