22. Wizyta w bunkrze
Tamiza wpychała się pod most Blackfriars, zniecierpliwiona starymi przęsłami. Nie był to już ten bierny strumyczek, który prześlizgiwał się przez Chelsea Marina, ale nawał ohydnej wody, która poczuła otwarte morze i parła, by dotrzeć do niego. Poniżej Westminsteru z Tamizy robi się osiłek o twardych pięściach, jak ludzie z ujścia, nieczuli na finansowe tarasy City.
Sale, w których dokonywano transakcji, były ułudą, tylko rzeka była prawdziwa. Pieniądze były tykaniem, strumieniem zakodowanych woltów, płynącym przez ukryte obwody pod podłogami zagranicznych giełd. Naprzeciwko nich, po drugiej stronie rzeki stały kolejne ułudy, replika Globe Szekspira i galeria sztuki nowoczesnej Tatę, stara elektrownia przerobiona na dyskotekę dla klasy średniej. Przechodząc obok wejścia do Globe, nasłuchiwałem echa bomby, która zabiła Joan Chang. Było to jedyne sensowne wydarzenie w całym krajobrazie.
Zaparkowałem na Summer Street, sto metrów za tyłami galerii. Budynek otoczony był policyjnymi wozami, a taśmy odgradzały wejście dla publiczności. Wybrałem długie obejście, wzdłuż Park Street do Globe, potem skręciłem na nabrzeże. Szedłem między turystami, tłoczącymi się przy Młynie Tysiąclecia, żeby zobaczyć szkody, jakie poniosła ta bombastyczna budowla, bardziej bunkier niż muzeum, z której Albert Speer mógłby być dumny.
Sally i ja, podobnie jak wszyscy nasi przyjaciele, oglądaliśmy każdą wystawę w tej ogromnej krypcie. Budynek triumfował wizualną zręcznością, psychologicznym trikiem, który zrozumiałby każdy faszystowski dyktator. Z zewnątrz symetria fasady sprawiała, że wyglądał na mniejszy, niż był w istocie, a ogromne rozmiary hali turbin porażały oko i mózg. Rampa wejściowa była wystarczająco szeroka, żeby przyjąć paradę czołgów. Moc, kilowatogodzin czy mesjanistycznej doktryny, promieniowała z odległych ścian. Był to pokaz sztuki, jak któryś ze spektakli Hitlera, być może wczesne ostrzeżenie, że klasa średnia zwraca się ku faszyzmowi.
Przeszedłem między turystami ku głównemu wejściu i przyglądałem się przez trawnik zniszczeniom dokonanym przez bombę. Wybuch nastąpił o 1.45, gdy sierżant Angela wyprowadzała mnie z Domu Radia.
Świadkowie zeznali, że młoda Chinka kręciła się koło księgarni. Najwyraźniej zrozpaczona, schwyciła z półki wielki album i pobiegła do hali turbin. Personel gonił ją, ale zrezygnował, gdy zrozumiał, że ostrzega ludzi. U szczytu rampy wejściowej książka wybuchła jej w rękach, a pochyła podłoga wzmocniła siłę eksplozji. Szkło i kamienie leżały w trawie i pokrywały samochody zaparkowane na Holland Street.
Pomyślałem o Joan Chang, wesoło siedzącej za Stephenem Dexterem na harleyu. Domyśliłem się, że po obejrzeniu wystawy spędziła kilka minut w księgarni i tragicznym zbiegiem okoliczności zobaczyła terrorystę podkładającego bombę, śmiercionośne urządzenie, którego zadaniem było spowodować jak największą liczbę ofiar. Policja zidentyfikowała rannych, ale Stephena Dextera nie było wśród nich. Pastor zniknął z Chelsea Marina, zostawiając swojego harleya na deszczu przed kaplicą. Kay zadzwoniła do przyjaciela w dziale filmowym galerii Tatę, ale nikt nie pamiętał, żeby widział Dextera w księgarni albo w którejś z galerii. Kay opłakiwała śmierć chińskiej dziewczyny i uznała, że Dexter uciekł z Londynu i udał się do jakiejś religijnej samotni.
Wspominając spustoszenia na Heathrow, wiedziałem teraz, że Dexter i ja mamy coś wspólnego. Bomba terrorysty nie tylko zabija swoje ofiary, ale też gwałtownie przedziera się przez czas i przestrzeń i załamuje logikę trzymającą świat w jedności. Na kilka godzin grawitacja nas zdradza, unieważnia prawa Newtona, zawraca bieg rzek i przewraca drapacze chmur, budząc od dawna uśpiony strach w naszych umysłach. Terror rzucił wyzwanie łagodnemu samozadowoleniu codziennego życia, jak obcy, który występuje z tłumu, żeby uderzyć kogoś w twarz. Siedząc na ziemi z zakrwawionymi ustami, człowiek zdaje sobie sprawę, że świat jest niebezpieczniejszy, ale niewykluczone, że znacznie bardziej sensowny. Jak powiedział Richard Gould, niewytłumaczalny akt przemocy ma w sobie zażartą autentyczność, której nie dorówna żadne rozsądne zachowanie.
Ulewa, nasłana przez dumną rzekę, chłostała twarz galerii. Tłum rozproszył się w bocznych uliczkach, zostawiając ekipy policyjne przy pracy, przesiewaniu szczątków i przelewaniu potłuczonego szkła do plastikowych toreb.
Jakiś policjant krzyknął coś do dwóch Niemek, które przeszły za taśmy policyjne i poszukały schronienia za furgonetką. Zapinając płaszcze przeciwdeszczowe, przebiegły obok małego samochodu pokrytego kurzem i fragmentami muru.
Poszedłem za nimi, ale zatrzymałem się przy samochodzie, volkswagenie garbusie. Pod pokrywą brudu i gruzu zobaczyłem biały lakier karoserii taki sam jak w samochodzie Joan Chang. Obserwowałem policjanta pilnującego podjazdu; przestępował z nogi na nogę i mówił coś do kryminalistyków, szukających schronienia w bramie.
Postanowiłem przeprowadzić dochodzenie na własną rękę.
Dziesięć minut później wróciłem z Summer Street ubrany w biały kitel, który Gould rzucił na tył range rovera, kiedy opuszczaliśmy hospicjum dla dzieci. Policjant zajęty był turystami, ośmielonymi niepewnym słońcem. Faceci z ekipy wyjmujący swoje kołki i sznurki ledwie na mnie spojrzeli, zakładając, ze jestem śledczym z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych albo może patologiem, szukającym ludzkich szczątków.
Zbliżyłem się do garbusa i schwyciłem za klamkę, gotów zbić łokciem szybę po stronie kierowcy. Gdy podniosłem ramię, poczułem, że mechanizm otwiera się gładko pod naciskiem ręki. Joan wysiadła z samochodu i zapomniała go zamknąć, być może rozproszył ją przejeżdżający pojazd albo jakiś znajomy, z którym się tu umówiła.
Otworzyłem drzwi i wsunęłem się na fotel, rozpoznając bladą woń jaśminu i olejku z korzenia fiołkowego. Na oknach grubą warstwą osiadł pył ceglany, strumienie błota w kolorze ochry chroniły mnie przed policją, stojącą dwadzieścia metrów dalej. Odwróciłem się i obejrzałem dokładnie tylną kanapę, mnóstwo chusteczek, fiolki z perfumami i przewodnik turystyczny po Chinach otwarty na pięciodniowej wycieczce łodzią po przełomach Jangcy.
Nacisnąłem pedały gazu i hamulca, ale ledwie byłem w stanie ich dosięgnąć. Fotel został odsunięty do tyłu, żeby zrobić miejsce dla nóg dłuższych niż nogi Joan Chang. Jadąc garbusem, filigranowa Chinka dotykała podbródkiem kierownicy.
Ktoś inny, prawie na pewno Stephen Dexter, przywiózł Joan do galerii Tatę. Z wyciągniętymi nogami czułem się niewygodnie, sięgnąłem pod fotel i zacząłem szukać dźwigni.
Rozległ się słaby pisk elektronicznego protestu. Trzymałem w ręku telefon komórkowy. Czekając, aż zadzwoni, przyłożyłem go do ucha, prawie spodziewając się, że usłyszę piskliwy głosik Joan. Telefon milczał, leżał pod fotelem przez ostatnie dwa dni, niezauważony przez policjantów.
Przez zamazaną przednią szybę patrzyłem na ekipę kryminalistyczną przy pracy, jak dzieli podjazd na wąskie działki, mozolną anatomię, zawierającą zapewne jakieś szczątki mechanizmu bomby. Zadzwoniłem pod ostatni wybierany numer i słuchałem dzwonka.
– Dzwonisz do galerii Tatę – przemówił nagrany głos. – Galeria jest zamknięta do odwołania. Dzwonisz do…
Wyłączyłem telefon przyjmując, że Joan zadzwoniła do Tatę przed przyjazdem, być może po to, żeby zarezerwować stolik w restauracji. Gdy siedziałem w samochodzie z jej komórką w dłoni, odniosłem wrażenie, że ożywiam ostatnie chwile życia tej miłej, młodej kobiety.
Jakaś ręka zaczęła majstrować przy drzwiach od strony kierowcy, zdrapując wilgotny kurz z szyby. Zamknąłem drzwi od wewnątrz, wciskając kołek zabezpieczający. Palce macały szybę po omacku jak pazury wielkiego psa. Widziałem rozmazaną twarz i ramiona mężczyzny w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, prawdopodobnie jednego z detektywów.