Выбрать главу

Odkręciłem okno. Znów padał lekki deszcz, ale rozpoznałem nerwową, zmiętą twarz człowieka, który na mnie patrzył.

Włożył rękę i przyciągnął mnie do słupka drzwi.

– Markham? Co tu robisz?

– Stephen… pozwól, że ci pomogę. – Oderwałem jego rękę od ramienia, ale zawahałem się, zanim otworzyłem drzwi. Pot spływał po czole pastora, skupiając się w kropelki wokół wielkich oczu. Zgubił koloratkę, zdartą gdzieś w panice, a nieogolone policzki były zaczerwienione i nabrzmiałe, jakby płakał, biegnąc przez całą noc po przeklętych i pustych ulicach. Kiedy tak zaglądał do samochodu, świadom próżni nie do zniesienia, wyobraziłem go sobie biegnącego wzdłuż rzeki w noc, która przychodzi na zawsze.

Popatrzył mi w twarz zbity z tropu białym kitlem i pokazał pęk kluczyków, najwyraźniej sądząc, że podszedł do niewłaściwego samochodu.

– Markham…? Szukam Joan. Jej samochód jest tutaj…

Odepchnąłem drzwi i wysiadłem w deszcz. Położyłem ręce na ramionach Dextera, próbując go uspokoić.

– Stephen… Przykro mi z powodu Joan. To straszne dla ciebie.

– Dla niej. – Dexter odsunął mnie na bok i spojrzał na pokryte gruzem wejście do galerii. – Chciałem do niej zadzwonić.

– Co się stało?

– Wszystko. Wszystko się stało. – Patrzył w moją twarz, dopiero teraz rozpoznając mnie w pełni, odsunął się, wzdragając przed kontaktem ze mną, jakbym to ja był odpowiedzialny za śmierć Joan Chang. Wyrzucił z siebie potok słów, ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, krzyczał:

– Wracaj do żony. Uciekaj przed Richardem Gouldem. Uciekaj…

Odwrócił się ode mnie, jedną ręką nadal trzymając mnie za ramię, i wskazał coś ponad dachem samochodu. Dziesięć metrów od nas, na nabrzeżu, stała młoda kobieta z przemoczonymi deszczem włosami. Jej kurtka z lakierowanej skóry spływała wodą, jakby dziewczyna dopiero co wyłoniła się z rzeki albo zeszła z ciemnej barki stojącej pod powierzchnią wody przy wysokim przypływie. Patrzyła na księdza gniewnym wzrokiem skrzywdzonej parafianki, pałającej żądzą zemsty.

Dexter wzmocnił uścisk na moim ramieniu. Najwyraźniej bał się tej młodej kobiety, która wyglądała jakby już go ukarała i wkrótce miała to znów zrobić. Patrząc na zaognioną bliznę na jego czole, pomyślałem o filipińskich partyzantach, których bicze złamały jego ducha.

– Wy dwaj… jazda! – Policjant krzyczał do nas od wejścia do galerii, odpędzając nas od skonfiskowanego samochodu. Zasalutowałem mu i odwróciłem się, żeby odprowadzić Dextera za taśmę policyjną. Ale pastor zostawił mnie. Ze spuszczoną głową, z dłońmi w kieszeniach płaszcza przeciwdeszczowego, ruszył szybko Summer Street w stronę mostu Blackfriars.

Młoda kobieta z gołą głową szła pośpiesznie w stronę teatru Globe. Od tyłu rozpoznałem jej kapryśny krok trochę grymaśnej uczennicy, trochę znużonej przewodniczki. Była elegancka, chociaż przemoczona, i domyśliłem się, że krążyła po ulicach wokół Tatę od wielu godzin, czekając aż pojawi się Dexter.

Syrena holownika dała sobie upust na rzece, opróżniając pojemne płuca groźnym grzmotem, odbijającym się od budynków biurowych w okolicach katedry św. Pawła. Vera potknęła się na swoich wysokich obcasach. Złapałem ją, zanim upadła i podprowadziłem do wejścia do teatru Globe, gdzie przyłączyliśmy się do grupki amerykańskich turystów, chroniących się tam przed deszczem.

Vera nie próbowała stawiać oporu. Oparła się o mnie ze słodkim uśmiechem, zatopiona w sobie, martwa emocjonalnie, narowiste i śmiercionośne maleństwo. Patrząc, jak mierzy mnie wzrokiem, znów zobaczyłem uzdolnione chemicznie cudowne dziecko z podmiejskiego domu, które awansowało na sztandarową dziewczynę Ministerstwa Obrony, dominę z marzeń każdego wojownika za biurkiem.

– Jesteś zadyszana, Vero.

– Doktor Livingstone? Jesteś bardzo przekonywający. Któżby mógł przypuszczać?

– To jedno z przebrań Richarda Goulda. Zostawił je w moim samochodzie.

– Pozbądź się tego. – Jej palce rozpięły górny guzik. – Ludzie będą myśleli, że uciekłam z domu wariatów.

– Bo uciekłaś.

– Naprawdę? – Jej ręka zatrzymała się na guzikach. – Czy to komplement, Davidzie?

– W twoim przypadku, tak. W przypadku Joan Chang tragedia.

– To straszne. Była taka miła. Musiałam tu przyjść.

– Widziałaś Stephena Dextera?

Twarz pozostała opanowana, ale z lewej brwi spadła kropla deszczu, sygnalizując ukryte przesłanie. Była bardziej niespokojna, niż przypuszczała, na górnej wardze pojawił się tik. Choć raz mocno zderzyła się z realnym światem.

– Stephena? Nie jestem pewna. Czy stał przy samochodzie?

– Jesteś pewna. – Wilgotni turyści weszli do teatru i gapili się na wychłostane deszczem galerie. Uniosłem głos. – Szłaś za nim. Dlaczego?

– Niepokoimy się o niego. – Wzięła ode mnie biały kitel i złożyła go starannie, a potem wrzuciła do kosza na śmieci. – Jest bardzo rozstrojony.

– To nie jest powód. Czy wiedział o bombie?

– Skądże! – Dotknęła mojego podbródka. – Nigdy nie pozwoliłby Joan znaleźć się w pobliżu. Ludzie widzieli, jak z nią biegła.

– Zdumiewające, jak ją znalazła. Tysiące książek, a jej udało się wybrać właśnie tę jedną z kilogramem semteksu między okładkami. – Patrzyłem, jak deszcz cofa się za rzekę. – Myślę, że to Stephen siedział w samochodzie.

– Kiedy bomba wybuchła? Dlaczego?

– Siedzenie było odsunięte do tyłu. Stopy Joan nie dotknęłyby pedałów. Prawie na pewno podwiózł ją do Tatę.

– Myślisz, że Stephen był zamachowcem?

– To tylko przypuszczenie. Mogli pracować razem. Zabrała bombę do sklepu i zostawiła ją na półce. Z jakiegoś powodu zmieniła zdanie.

Vera otworzyła puderniczkę i przyjrzała się dokładnie makijażowi. Zerknęła na mnie, niepewna, czy jestem taki naiwny, czy próbuję ją zwodzić.

– Zmieniła zdanie? Trudno w to uwierzyć. A w ogóle po co Stephen chciałby podłożyć bombę w galerii Tatę?

– To doskonały cel dla klasy średniej. On jest księdzem, który utracił wiarę.

– A zdetonowanie bomby…?

– …przywraca mu tę wiarę. W jakiś samotniczy, obłąkany sposób.

– Jakie to smutne. – Vera pochyliła wypukłe czoło, gdy dwóch policjantów przechodziło nabrzeżem. – Dobrze, że przynajmniej nie sądzisz, że ja mam z tym coś wspólnego.

– Nie jestem taki pewien. – Złapałem Verę za ramię i wyczułem puls nad łokciem. – Jakichś bardzo niebezpiecznych ludzi kusi przemoc. Ty mogłaś zrobić bombę, ale nigdy byś jej nie dała parze amatorów. Jesteś profesjonalistką.

– To wyszkolenie z Ministerstwa Obrony. Wiedziałam, że okaże się przydatne. – Zadowolona pojaśniała, a jej uśmiech był jak słońce wychodzące zza chmur. – Ale biedny ten Stephen.

– Dlaczego chciałaś się z nim tutaj spotkać? On się ciebie boi.

– Jest w niebezpiecznym stanie umysłu. Pomyśl, jakie musi mieć poczucie winy, nawet jeśli to nie on podłożył bombę. Mógł rozmawiać z policją i coś palnąć.

– Co mogłoby być niebezpieczne dla ciebie?

– I dla ciebie, Davidzie. – Strzepnęła kilka okruchów zaprawy z mojej kurtki. – I dla nas wszystkich z Chelsea Marina…

Patrzyłem, jak odchodzi, godnie mijając policjantów. Podziwiałem jej opanowanie. Jak powiedział Richard Gould, bezsens ataku na galerię Tatę wyróżnia ją od innych aktów terroru. Przesłanie żadnego z dzieł sztuki w galerii nawet w niewielkim stopniu nie mogło się równać z bezgranicznym potencjałem niesionym przez bombę terrorysty. Próbowałem sobie wyobrazić, jak Vera Blackburn uprawia miłość, ale żaden kochanek nie dorównałby kusicielskiej sile i zmysłowej potencji uzbrojonego semteksu.