Выбрать главу

Gdy szedłem w stronę Beaufort Avenue z kluczykami w dłoni, spostrzegłem przysadzistego, rudego mężczyznę ze szczotkowatym wąsem, stojącego obok policyjnych suk. Po raz ostatni widziałem go wśród żałobników na kremacji Laury. Major Tulloch, kiedyś z policji gibraltarskiej, kontakt Henry’ego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, miał oko na Chelsea Marina, na te pewne siebie żony i ich leniwych mężów. Na jego twarzy malowały się znużenie i pragmatyzm ambitnego trenera rugby, któremu powierzono trzecioligowy zespół. Patrzył na zniszczone parkometry i zaśmiecone ulice, na amatorskie transparenty zwisające z sypialnianych okien z cierpliwością charakterystyczną dla wszystkich funkcjonariuszy policji stojących w obliczu bezsensownego przestępstwa.

Za moimi plecami tłum siedział w milczeniu, megafon inspektora umilkł. Komornicy zeszli na jezdnię i patrzyli na dach. Z okien na piętrze wznosił się dym. Sznury czarnych oparów szukały sobie drogi przez szczeliny w skrzydłach okiennych, zawęźlały się w grubsze wstęgi i mknęły ku pseudotudoriańskiemu szczytowi domu. W sypialni gwałtowny żółty żar przebijał się przez sufit.

Pierwszy ze spalonych przez właścicieli domów w Chelsea Marina stał w ogniu, stając się znakiem prawdziwego buntu, który wprawił w takie zakłopotanie majora Tullocha i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Dotarłem do Beaufort Avenue i po raz ostatni obejrzałem się, świadom wagi tego kroku. Ruch protestacyjny nie był już odmową płacenia należności, ale stał się powstaniem na pełną skalę. Kay Churchill stała przed drzwiami swojego domu z uniesionymi triumfalnie ramionami, wrzeszcząc na komorników i policję.

Zaparkowałem na Rainville Road, pięćdziesiąt metrów od wejścia do River Cafe. Tuż nad Tamizą wznosiła się baryłkowata, szklana krypta biurowca projektu Richarda Rogersa, przezroczysty baldachim, sprytnie kryjący zadziorne plany architekta co do przyszłości Londynu. Była czwarta, ale eleganccy goście restauracji, telewizyjni przywódcy i piętnastominutowe sławy świata polityki nadal opuszczali lokal po spożyciu lunchu, w aromacie odurzającej sławy, rozpraszającej się w obojętnych ulicach zachodniego Londynu.

Rozglądałem się, szukając nad dachami domów śladu dymu z Chelsea Marina. Farsa i tragedia obejmowały się, jak dawno niewidziani przyjaciele, ale Turnerowie rozpłynęli się na wietrze. Średnio zamożni mieszkańcy osiedla dawno już nadużyli gościnności dzielnicy. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogło się obawiać niepokojów społecznych, ale inwestorzy budowlani rządzący londyńską ekonomią byliby radzi, gdyby cała ludność Chelsea Marina wyemigrowała do gorszych przedmieść, ponurych ceglanych enklaw wokół Heathrow i Gatwick. Nieustanny ryk samolotów wypłoszyłby wszelkie myśli o rewolucji.

Richard Gould miał rację. Niewytłumaczalne i bezsensowne protesty mogły być przydatne tylko w jednym celu: żeby przyciągnąć uwagę opinii publicznej. Przez ostatnie miesiące grupy działaczy zainspirowanych przez Richarda zaatakowały pewną liczbę „absurdalnych” celów – sadzawkę z pingwinami w londyńskim zoo, dom towarowy Liberty, muzeum Soane i grobowiec Karola Marksa na cmentarzu Highgate. Urzędnicy resortu spraw wewnętrznych i publicyści byli zdumieni i zakłopotani. Zlekceważyli te ataki jako niepoważne figle. Ale cele zamachów były ważnymi podporami stadnej mentalności klasy średniej, począwszy od afektowanego wybiegu dla pingwinów autorstwa Lubetkina, skończywszy na przeładowanych wzornictwem tkaninach w dusznym wnętrzu Liberty. Nikt nie został ranny, a bomby dymne i petardy z farbą, zmajstrowane przez Verę Blackburn, poczyniły niewielkie szkody. Ale opinia była zaniepokojona, uświadomiła sobie istnienie obłąkanej piątej kolumny, pozbawionej motywów i niemożliwej do spenetrowania. Absurd zawitał w mieście.

Ostatni raz widziałem Goulda tego wieczoru, kiedy rzucono bombę dymną na Albert Hali. Nie było go przez tydzień, pomagał grupie wolontariuszy w urządzeniu nad morzem wakacji dla nastolatków z zespołem Downa i poprosił mnie, żebym zabrał go ze schroniska w Tooting. Uszczęśliwione dzieci dreptały do domu z trofeami wyniesionymi z wesołego miasteczka i maskami potworów. Gould zwalił się do samochodu cuchnący karbolem, wyczerpany po nocy spędzonej na czyszczeniu ubikacji. Spał, oparty o okno, z gruźliczo bladą twarzą.

Ożywił się po prysznicu i zmianie ubrania w mieszkaniu Very, gdzie teraz przemieszkiwał. Zaproponował, żebyśmy pojechali do Ogrodów Kensingtońskich. Wyjeżdżając z Chelsea Marina, zabraliśmy dwoje młodych mieszkańców, udających się na ostatni wieczór koncertów promenadowych w Royal Albert Hali. Nosili kapelusze w kolorach flagi narodowej i peleryny a la Robin Hood, gotowi przyłączyć się do chórów i pantomimy.

Wyrzuciliśmy ich na miejscu i poszliśmy o zmierzchu przez park. Gould opowiadał mi po drodze, że obawia się o Richarda Dextera. Pastor nadal nie wrócił do swojego domu przy przystani. Koroner wydał ciało Joan Chang, które samotnie odleciało do Singapuru. Gould obawiał się, że zamach na galerię Tatę zostanie przypisany ludziom z Chelsea Marina i wykorzystany do zdyskredytowania rewolucji. Od tej chwili należy wybierać wyłącznie cele całkowicie pozbawione sensu, stanowiące zagadkę, z której rozwiązaniem borykać się będzie opinia publiczna.

Gdy przechodziliśmy obok Round Pond, usłyszałem syreny samochodów strażackich i zobaczyłem jasnoczerwony dym unoszący się nad dachem Albert Hall. Zanim dotarliśmy do Kensington Gore, cala ulica wypełniona była spacerowiczami w maskaradowych przebraniach, członkami orkiestry, trzymającymi instrumenty muzyczne, policją i strażakami. Spacerowicze rozpoczęli wspólny, uduchowiony śpiew, pokazując, że ich patriotyzmu nie da się zastraszyć, kłęby białego dymu wznosiły się z górnych galerii hali koncertowej, a kakofonia klaksonów rozbrzmiewała z zakorkowanej ulicy.

Później dowiedziałem się, że dwaj mieszkańcy, których podwoziliśmy, działali z błogosławieństwem Goulda. Przemycili bomby dymne na salę i zostawili je w ubikacjach nastawione tak, żeby wybuchnąć przy pierwszych taktach Ziemi nadziei i chwały. Ale Gould był zbyt zmęczony i rozstrojony, żeby rozkoszować się tym widowiskiem, tak dziecinnym i absurdalnym. Zostawił mnie przy schodach Albert Memoriał i zniknął w tłumie. Wyprosił podwiezienie od kierowcy furgonetki wyrobami gastronomicznymi. Uznałem, że myśli o podskakujących radośnie dzieciach z zespołem Downa i o absurdzie, na który przyroda nigdy nie udzieli odpowiedzi.

Czekałem wciąż na Goulda, gdy ostatni z gości River Cafe usadowił się w swojej limuzynie. Mój czas na parkowanie minął; wrzucając kolejne drobniaki do parkometru, o mało nie przeoczyłem dzwonka komórki.

– David? Co się dzieje? – Gould mówił wysokim głosem, jakby trzymał się za gardło.

– Jestem przed River Cafe. Nic się nie stało. Widziałeś Dextera?

– Uciekł. Tam było dużo kamer.

– Nie złapałeś go?

– Trzymaj się z dala od kamer, Davidzie.

– Jasne. Gdzie jesteś?

– Przy Fulham Palace. Spotkajmy się tu natychmiast. – Mówił, łapiąc oddech, a ja słyszałem w tle syrenę karetki pogotowia ratunkowego i głosy kobiet rozmawiających w kolejce. – Dexter gdzieś tutaj jest…

W ciągu pięciu minut dotarłem do Fulham Palace i stanąłem na parkingu, nasłuchując wrzawy ruchu ulicznego dochodzącej od Fulham Palace Road. Samochody policyjne gnały przez most Putnam, syreny przecinały powietrze. Oczyszczono dla nich pas ruchu i autobusy stały teraz jeden za drugim na całej długości przęsła. Pasażerowie wyglądali przez okna.

Czy Gould poinformował policję? Był zbyt słaby i niedożywiony, żeby powstrzymać Stephena Dextera. Przypomniałem sobie, jak pastor potrząsnął mną brutalnie w garbusie Joan Chang przed galerią Tatę. Widząc Goulda, śledzącego go jak nieudolny detektyw, pastor mógł z łatwością wyjść z centrum handlowego i złapać autobus na Fulham Palace Road, gdzie ulegając jakiejś atawistycznej chęci, poszukał schronienia w okolicach pałacu biskupiego.