– To posiedzenie Komisji Publikacji… Arnold prosił, żebym mu przewodniczył. Na litość boską, on polecał do druku własną cholerną pracę! Ale gdybym odmówił, Laura nadal byłaby…
– Henry, wszystkim nam się to zdarza. Nie możesz się winić… – próbowałem go pokrzepić, myśląc o strużce krwi płynącej z ust Laury. Z jakiejś przyczyny czułem się osobiście zamieszany w przestępstwo, jakbym to ja umieścił bombę na konwejerze.
Ton wybierania dźwięczał mi w uchu, jak gasnący sygnał z innego świata. Przez kilka minut wszystkie linie łączące mnie z rzeczywistością były odcięte. Popatrzyłem na siebie w lustrze, zaskoczony podróżnym ubraniem: lekką marynarką i sportową koszulą, nietaktownym kostiumem plażowicza, który przyplątał się na pogrzeb. Na policzkach pojawił się już cień, jakby wstrząs spowodowany bombą z Heathrow zmusił brodę do rośnięcia. Twarz miałem znękaną, a minę przebiegłą w specyficznie angielski sposób. Malował się na niej nieufny grymas zboczonego nauczyciela z pośledniejszej prywatnej szkoły podstawowej.
– Davidzie… – Sally wstała, zapominając o laskach. Twarz miała jakby mniejszą, a rysy wyostrzone. Usta nad dziecinnym podbródkiem ściągnęła w dziobek. Zabrała mi komórkę i ścisnęła mnie za rękę. – Wszystko w porządku. To Laura miała pecha.
– Wiem – objąłem ją, ale myślałem o bombie. Gdyby terrorysta wybrał terminal numer 3, o godzinę albo dwie później, to Sally i ja mogliśmy leżeć na oddziale intensywnej opieki medycznej. – Bóg wie czemu, ale czuję się za to odpowiedzialny.
– Oczywiście, że tak. Była dla ciebie ważna. – Patrzyła na mnie, łagodnie kiwając głową, prawie przekonana, że przyłapała mnie na niewielkiej, ale wymuszonej gafie. – Musisz tam iść.
– Dokąd? Do instytutu?
– Do szpitala Ashford. Weź mój samochód. Szybciej dojedziesz.
– Po co? Henry jest z nią. Laura nie jest już częścią mojego życia. Sally…?
– Nie dla niej. Dla siebie. – Sally odwróciła się do mnie plecami. – Nie kochasz jej. Wiem o tym. Ale nadal jej nienawidzisz. Dlatego musisz iść.
3. Dlaczego ja?
W godzinę dotarliśmy do szpitala Ashford. Krótka podróż w bardzo odległą przeszłość. Sally prowadziła z werwą i rozmachem, prawą ręką trzymając manetkę gazu zainstalowaną przy kierownicy. Używała jej jak pilot myśliwca, lewą ręką zwalniając dźwignię hamulca, znajdującą się przy uchwycie automatycznej zmiany biegów. To ja zaprojektowałem te urządzenia, z pomocą specjalisty od ergonomiki, który brał wymiary Sally z pieczołowitością krawca z Savile Row. Od tamtego czasu odzyskała pełnię władzy w nogach. Zaproponowałem, że każemy przekonstruować samochód, ale Sally podobały się zaadaptowany układ kierowniczy i szczególne umiejętności, które posiadła tylko ona. Kiedy zrezygnowałem ze zmian, zaczęła mnie drażnić, że w głębi ducha perwersyjnie podniecam się faktem posiadania ułomnej żony.
Bez względu na motywy patrzyłem na nią z mężowską dumą. Kierowała saabem w gęstym popołudniowym ruchu, błyskając reflektorami na przepracowanych policjantów na autostradzie i zaciekle stukając w nalepkę na przedniej szybie głoszącą, że wóz prowadzi inwalidka. Widząc na tylnym siedzeniu wózek, policjanci przepuszczali nas na pas szybkiego ruchu, który tylko tak niezwykła kobieta mogła uznać za przeznaczony wyłącznie dla niej.
Pędziliśmy z błyskającymi światłami awaryjnymi, a ja prawie uwierzyłem, że Sally chce się spotkać ze swoją dawną rywalką, leżącą teraz na oddziale intensywnej opieki medycznej. W pewnym sensie było to wyrównanie rachunków. Sally zawsze widziała swój wypadek jako przypadek, okrutny wyjątek moralnego porządku bytu, który zadziałał na jej niekorzyść.
Zwiedzając z matką labirynt stromych uliczek w Bairro Alto, dzielnicy Lizbony, Sally przechodziła przez ulicę za stojącym tramwajem. Flotyllę starych wagonów z drewnianymi ścianami i ramami z kutego żelaza sprawdzili prawie sto lat wcześniej brytyjscy inżynierowie. Ale urok starości i archeologia przemysłowa mają swoją cenę. Hamulce puściły na kilka sekund. Tramwaj potoczył się do tyłu i zanim zapadka bezpieczeństwa unieruchomiła koła, przewrócił Sally na ziemię i przygniótł jej nogi masywnym podwoziem.
Spotkałem Sally w ortopedycznym skrzydle szpitala St Mary. Na pierwszy rzut oka wyglądała na odważną młodą kobietę zdecydowaną wyzdrowieć, ale w tajemniczy sposób nie reagowała na kurację. Miesiące fizjoterapii wyrobiły w niej zgryźliwe usposobienie, a nawet zaowocowały kilkoma pełnymi złorzeczeń napadami złości. Przypadkiem usłyszałem jedną z tych tyrad, obrzydliwą awanturę w prywatnej salce szpitalnej i uznałem Sally za zepsutą córeczkę przemysłowca z Birmnigham, który lata w odwiedziny firmowym helikopterem i gotów jest ścierpieć każdy kaprys latorośli.
Odwiedzałem szpital raz w tygodniu, nadzorując, z ramienia Instytutu Adlera, nowy system diagnozowania. Zamiast stawać przed zmęczonym konsultantem marzącym o dużym dżinie i gorącej kąpieli, pacjent siadał przed ekranem i naciskał guziki, odpowiadając na uprzednio nagrane pytania zadawane przez uśmiechniętego, świeżutkiego lekarza, którego grał sympatyczny aktor. Ku zaskoczeniu i uldze konsultantów, pacjenci woleli obraz komputerowy od prawdziwego lekarza. Chirurg, który chciał postawić Sally na nogi, wiedział, że jej ułomność należała do kategorii „chorób woli”, jak to nazywano w uprzejmym żargonie, toteż zaproponował, żebyśmy i ją posadzili przed prototypem maszyny. Nie miałem zaufania do eksperymentu, w którym pacjenci traktowani byli jak dzieci w pasażu handlowym z grami komputerowymi, ale to właśnie dzięki niemu zbliżyliśmy się z Sally. Przepisałem pytania z programu dla wrzodowców, adaptując je do przypadku Sally, włożyłem biały fartuch, zasiadłem przed kamerą i odegrałem rolę troskliwego lekarza.
Sally radośnie naciskała guziki z odpowiedziami, wylewając z siebie cały gniew na niesprawiedliwość wypadku. Kilka dni później gwałtownie skręciła obok mnie na korytarzu, o mało mnie nie przewracając. Zatrzymała się, żeby przeprosić, i zamurowało ją ze zdziwienia, że istnieję. W następnych dniach wrócił jej dobry humor i zaczęła się zabawiać małpowaniem mojego drętwego aktorstwa. Gdy przysiadałem na jej łóżku, drażniła się ze mną, mówiąc że nie jestem całkiem rzeczywisty. Rozmawialiśmy głosami z taśmy – takie zaloty imbecyli. Na wszelki wypadek nie brałem ich poważne.
Ale naprawdę zbliżył nas głębszy, niewypowiedziany dialog. Codziennie wpadałem do niej z wizytą, a pielęgniarki mówiły mi, że kiedy się spóźniam, Sally zwleka się z łóżka i szuka mnie, dając sobie przy tym radę bez wózka. Jak wkrótce się przekonałem, była subtelniejszym niż ja psychologiem. Ściskając tom z reprodukcjami obrazów Fridy Kahlo, zapytała mnie, czy umiałbym dowiedzieć się, gdzie powstał tramwaj, który zranił Kahlo w Meksyku. Czy producentem nie była przypadkiem jakaś angielska firma?
Rozumiałem gniew, który łączył obie kobiety, tyle że Frida Kahlo została poważnie zraniona stalową szyną, która przebiła jej macicę i skazała na życie w bólach. Sally przeszła przez ulicę, nie patrząc w lewo ani w prawo i nie straciła nic ze swego uroku. To tylko dziwna obsesja na temat złego losu nie pozwalała jej chodzić. Nie mogąc rozwikłać tej zagadki, uparła się, że jest kaleką na wózku inwalidzkim, dzielącym ciężary życia z innymi ofiarami bezsensownych wypadków.
– A więc zastrajkowałaś – powiedziałem. – Prowadzisz demonstrację na siedząco przeciwko wszechświatu.
– Czekam na odpowiedź, panie Markham. – Bawiła się włosami, oparta o trzy poduszki. – Na to najważniejsze pytanie.