Zadzwoniłem zatem do drzwi Very, nasłuchując, czy z pustego mieszkania nie dobiegnie mnie jakiś dźwięk, a potem zjechałem windą na parter. Kay wyszła na cały dzień, żeby pomóc w kręceniu telewizyjnego filmu dokumentalnego o radykalizacji klasy średniej z londyńskich przedmieść. Pewna nadejścia nowych porządków, żywiła nadzieję, że program wywoła powstania w Barnet i Purley, Twickenham i w Wimbledonie, bastionach umiarkowania i zdrowego rozsądku.
Nie miałem żadnych wiadomości od Sally i doszedłem do wniosku, że czeka, aż wrócę do St John’s Wood. Chciałem się z nią zobaczyć, ale wiedziałem, że gdy tylko przekroczę próg, wpadnę w ramiona teścia, instytutu, profesora Arnolda i przeszłości z jej nieustannymi wymaganiami.
Szedłem w stronę Nelson Lane, gdzie była przystań i przejrzystsze powietrze znad rzeki, wolne od sadzy i naftowego posmaku po spalinach helikoptera. Samotna żeglarka zwijała liny na pokładzie słupa. Przyglądał się temu jej dwuletni synek. Widziałem ich przy barykadzie w Beaufort Avenue. Chłopiec siedział na ramionach matki, a ona wrzeszczała na policję. Pomyślałem, że zaraz podniesie kotwicę i popłynie w stronę ujścia Tamizy, z dala od Chelsea Marina, przystani zawiedzionych nadziei. Pomachałem do niej, myśląc o tym, żeby zabrać się z nią jako majtek i psycholog morski, czytający w falach ujeżdżacz myśli…
Na Nelson Lane, za moimi plecami, na progu domu stojącego niedaleko kaplicy wielebnego Dextera jakaś kobieta zawahała się, potrząsnęła kluczami i szybko zeszła ze schodków, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Miała na sobie lakierowaną skórzaną kurtkę i buty na wysokich obcasach migające, gdy szła charakterystycznym drobnym krokiem. Przeszła szybko chodnikiem, zatrzymując się za szkolnym mikrobusem, ofiarowanym społeczeństwu przez wydawcę łagodnej pornografii, najbogatszego mieszkańca Chelsea Marina.
– Vero! Zatrzymaj się!
Poszedłem za nią między zaparkowanymi samochodami i zobaczyłem, jak skręca w alejkę prowadzącą z osiedla na pobliską uliczkę. Z opuszczoną głową oddalała się drobnymi kroczkami w stronę furtki, prześlizgnęła przez nią i zamknęła za sobą.
Kiedy dotarłem do furtki, zdążyła już wmieszać się między turystów spacerujących obok sklepów ze starociami i butików. Łapałem oddech, opierając się o pręty z kutego żelaza. Sięgająca powyżej mojej głowy furtka, zwieńczona wachlarzem metalowych kolców, otwierała się po przesunięciu karty, którą miał każdy mieszkaniec.
Ktoś majstrował przy mechanizmie, używając narzędzia z napędem elektrycznym, żeby przeciąć mosiężny mechanizm. Wystawiony na działanie powietrza metal zdążył już zmatowieć, co sugerowało, że zamek został zniszczony co najmniej tydzień temu.
Pociągnąłem za furtkę i wyszedłem na ulicę, rozglądając się wśród przechodniów. Piętnaście metrów dalej, przy krawężniku, stały trzy policyjne furgonetki. Każda mieściła sześciu posterunkowych, siedzących prosto przy oknach. Kierowca słuchał radia.
Zamknąłem za sobą furtkę i wróciłem do przystani. W wąskiej alejce pozostało wspomnienie perfum Very, trop, za którym nie chciałem już podążać. Myślałem o furtce i o policji czekającej w furgonetkach. Podczas zamieszek w każdej chwili mogli wejść do Chelsea Marina i zaatakować mieszkańców od tyłu. Starcie nie trwałoby wtedy dłużej niż kilka minut, nie przewrócono by samochodów, a nastroje rebeliantów nie zdążyłby nabrać gwałtowności.
Wróciłem do domu Dextera. Stanąłem na chodniku przed drzwiami. Nad mostem Wandsworth krążył helikopter, dwie łodzie policji rzecznej stały w głównym nurcie, a ich załogi obserwowały wejście do przystani. Łatwo byłoby przeprowadzić kombinowany atak z powietrza, wody i morza, ale policja, czy też ktoś, kto nią kierował, ograniczyła się do pokazu siły na Beaufort Avenue.
Czy cała konfrontacja, która tak podniosła nas na duchu, została zainscenizowana, żeby sprawdzić stopień determinacji mieszkańców Chelsea Marina? Ograniczając akcję do jednej ulicy, policja utrzymała rewolucję w sensownych granicach i przetestowała stopień jej determinacji.
Myślałem o czujnym majorze Tullochu, jego tweedowych sportowych marynarkach, i „kontaktach” w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, najwyraźniej znudzonych koktajlami Mołotowa i histerią. Dla Scotland Yardu starcie przy płonących fiatach i volvo było sztuczką, mającą na celu rozpracowanie mieszkańców i ich ewentualnego dostępu do uzbrojenia groźniejszego niż kije do krykieta i poczucie słuszności. Domyślałem się, że Henry Kendall wiedział o przygotowaniach do akcji policyjnej i wraz z Sally odwiedził Chelsea Marina po to, by mnie ostrzec.
Wszedłem na schodki i popchnąłem drzwi, nasłuchując warkotu helikoptera. Potem zamknąłem drzwi za sobą i wszedłem do salonu. Dom księdza został przetrząśnięty, szuflady powyciągano z biurka, dywan zrolowano, książki z hymnami zrzucono z gzymsu kominka. Namiocik, w którym obozował Dexter, prymus i łóżko polowe rzucono w stronę kominka. Puszki z żywnością, podręcznik użytkownika harleya i fotografie z Filipin walały się po podłodze. Motocyklowe skóry Dextera leżały w kuchni na drewnianym stole, rozprute wzdłuż szwów nożem do mięsa wyjętym z szuflady, wybebeszone z furią, która zdawała się wycelowana w człowieka, noszącego to ubranie.
Na górze, w pokoju wyglądającym jak cela, Vera dokonała takich samych spustoszeń. Zerwała bawełniany kombinezon Dextera i togę nauczycielską z wieszaków i rzuciła je na podłogę obok łóżka. Poirytowana spartańską łazienką i jej skąpymi schowkami, roztrzaskała słój drogiej soli do kąpieli, prezent od parafianina, o umywalkę, która zamieniła się w jaskrawoturkusową sadzawkę.
Usiadłem na gołym materacu z kombinezonem lotniczym w rękach. Perfumy Very wisiały w powietrzu jak ostry mineralny posmak jakiegoś egzotycznego materiału wybuchowego. Obok mnie, jak ponure wspomnienie pastora, leżała sutanna Dextera ze złożonymi równolegle rękawami. Doszedłem do wniosku, że umieścił sutannę na swoim skromnym łóżku po śmierci Joan Chang, wiedząc, że już nigdy nie będą na nim spali.
Niemal ze współczuciem dotknąłem szorstkiej tkaniny, jakby w nadziei, że wyczaruję nieszczęśliwego kapłana z jej surowych splotów. Próbowałem odgadnąć, jakiego to cennego trofeum Vera Blackburn szukała tak gorączkowo. Przesunąłem ręką po kieszeni na piersi sutanny i wyczułem małe metalowe przedmioty.
Wyciągnąłem żółtą jedwabną chusteczkę, ciasno związaną i zabezpieczoną taśmą elastyczną. Otworzyłem tę miniaturową paczuszkę i znalazłem kluczyki zapłonu. Były stare i matowe, obrośnięte brudem, przymocowane do medalionu z emblematem jaguara.
Znów sięgnąłem do kieszonki i wyciągnąłem kawałek zadrukowanej karty. Rozpoznałem bilet na długoterminowy parking w Heathrow. Na bilecie Dexter napisał zielonym długopisem B 41 i 1487. Uznałem, że był to numer miejsca parkingowego.
Czy Dexter był właścicielem starego jaguara i z jakichś powodów zaparkował go na Heathrow? Przyjrzałem się dokładnie wybitym w bilecie dziurkom, sprawdzając, czy bilet został skasowany. Mój wzrok padł na czarny pasek magnetyczny, ale myśli skoncentrowane miałem na czymś, co można było odczytać znacznie łatwiej. Odcisk pieczątki z datą na brzegu biletu głosił: 11.20, 17 maja.
To była data wybuchu bomby w terminalu numer 2. Prawie dokładnie dwie godziny przed eksplozją na konwejerze z bagażami, która zabiła Laurę.
29. Parking długoterminowy