Выбрать главу

– Davidzie, muszę być pewien…

– Jestem z tobą. – Ostrożnie dobierałem słowa. – Mogę zrozumieć, co robisz.

– To dobrze. Musimy zostać przyjaciółmi.

– Jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu muszę się z tym wszystkim oswoić.

– Naturalnie. Nie możesz się z tym zgodzić. – Gould poklepał mnie po policzku. – Nie martw się, omówimy następną akcję.

– Wybrałeś już… cel?

– Jeszcze nie. Ale będzie duży, wierz mi.

Odwrócił się ode mnie i uniósł ręce w górę. Odpowiedziało mu pulsowanie reflektorów samochodu, zaparkowanego sto metrów dalej. Citroen kombi wyjechał z zatoczki i potoczył się w naszą stronę. Za kierownicą siedziała Vera Blackburn. Gould ruszył w stronę drogi przy parkingu, trzy kroki przede mną, sprawdzając, czy buty lśnią jak należy. Gdy doszedł do krawężnika, zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza.

– Będziemy w kontakcie. Nadal mieszkasz u Kay?

– Tak. Ona jest w wirze walki. Czy Chelsea Marina mieści się w twoich planach, czy nie?

– Zupełnie nie. – Gould patrzył na swoje ręce i, zaciskając dłonie, próbował wywołać na nich trochę koloru. – To banalna sprawa – zebranie komitetu rodzicielskiego, które wyrwało się spod kontroli. Rodzice zdemolowali pokój nauczycielski i zamknęli dyrektorkę w ubikacji.

– Jesteś niesprawiedliwy. Osiągnięto poważny postęp.

– Masz rację. Klasa średnia to bardzo poważni ludzie. – Pomachał do Very, gdy citroen podjechał bliżej. – Dlatego musieli wymyślić tyle zabaw. Prawie każda gra, którą sobie wyobrazisz, została wynaleziona przez klasy średnie.

Usadowił się na fotelu obok kierowcy. Vera uśmiechnęła się do niego przelotnie, nie zwracając na mnie uwagi. Spieszyła się z odjazdem, zanim numer rejestracyjny wozu zostanie zapisany w komputerze.

Gould oddał mi chusteczkę.

– Przy okazji, w ubiegłym tygodniu widziałem Sally.

– Mówiła mi.

– Była bardzo miła. Sądzę, że chce, żebyś wrócił.

– Zawsze tego chce. To jedna z tych zabaw klasy średniej. Po co tam poszedłeś, Richardzie?

– Nie jestem pewien. Szukałem cię.

– Miałeś ze sobą pistolet.

– Musiałem. Żyjemy w niebezpiecznych czasach.

– To ty sprawiłeś, że są niebezpieczne. Chciałeś ją zastrzelić?

– Prawdę mówiąc…

Nie skończył zdania, bo Vera zdjęła nogę z hamulca i citroen odjechał.

Patrzyłem, jak samochód jedzie uliczką między zaparkowanymi wozami, zajeżdża drogę autobusowi lotniskowemu i rusza ku wyjściu. Za mną stał jaguar pokryty płaszczem kurzu. Wyjąłem komórkę i zastanawiałem się, czy zadzwonić na policję. Najlżejsze naciśnięcie guzika połączyłoby mnie z ochroną terminalu numer 2 i policja szybko upolowałaby citroena.

Tak, jak się spodziewałem, mój kciuk zawahał się. Richard Gould był bardziej obłąkany niż którykolwiek z pacjentów, którzy przewinęli się przez Instytut Adlera, ale zawsze było mi miło, gdy go widziałem. Mimo że usiłował mnie zabić, poczułem się spokojniejszy i bardziej pewien siebie. Długie poszukiwanie zabójcy Laury zakończyło się, a szalony pediatra, przyznając się, uwolnił mnie.

32. Spadek cen nieruchomości

Kiedy wróciłem do Londynu, Chelsea Marina stała w ogniu. Z estakady w Hammersmith widziałem chmury dymu i pary unoszące się znad rzeki. Słyszałem zawodzenie karetek, przewożących rannych do szpitala Charing Cross. Tłumy gapiów wypełniały King’s Road. Ściśnięci za stalowymi barierkami patrzyli, jak płomienie unoszą się nad kilkunastoma domami osiedla. Wozy strażackie i policyjne furgonetki blokowały ulicę, ich światła omiatały kluby tańca erotycznego i biura turystyczne z tanimi biletami lotniczymi.

Zaparkowałem na Fulham Road, o kilometr od osiedla i poszedłem za tłumem podekscytowanych uczniów zmierzających w stronę tego przedwczesnego pokazu sztucznych ogni z okazji spisku prochowego Guya Fawkesa. Z góry sfrunęły kawałki zwęglonego papieru, strzepnąłem z rękawa spopielony strzęp karty kredytowej. Rachunki z winiarni, rachunki za lekarza i akcje dryfowały w dół z nieba, inwentarz dobiegającego końca życia klasy średniej.

Tak jak się obawiałem, zawieszenie broni okazało się krótkie. Wkrótce po moim wyjeździe do Heathrow wielki oddział policji wkroczył do Chelsea Marina i błyskawicznie przejął kontrolę nad osiedlem. Ekipy umundurowanych funkcjonariuszy przecwałowały przez furtki dla pieszych, a desant rzeczny skorzystał z przypływu, żeby wylądować na przystani.

Trzy godziny później było po akcji. W geście oporu właściciele podpalili kilkanaście domów, ale samochody strażackie czekające na King’s Road nadjechały bezzwłocznie. Kilku mieszkańców, którzy doznali oparzeń lub zostali brutalnie pobici przez policję, przeniesiono do karetek, zanim ekipy telewizyjne podeszły bliżej. Małą barykadę wzniesioną na Beaufort Avenue zmieciono w kilka sekund. Chelsea Marina była teraz zarządzana wspólnie przez policję i lokalne władze gminne.

Kiedy dotarłem na King’s Road, policjanci z prewencji pili herbatę przed biurem administracji, a ekipy telewizyjne pakowały kamery. Gwizdy wypełniały powietrze wokół mnie; przypuszczałem, że przekleństwa skierowane są pod adresem policji.

Ale celem wyzwisk było rodzinne bmw opuszczające osiedle. Rodzice i trójka dzieci siedzieli stłoczeni między walizkami, a wystraszony labrador tkwił przy tylnym oknie. W świetle neonówek rozpoznałem kierownika oddziału banku i jego żonę, z Grosvenor Place. Z opuszczonymi głowami skręcili w King’s Road. Tłum obsypywał ich wyzwiskami, rzucał drobne monety i potrząsał stalowymi barierkami. Obok mnie bileterka z kina przy King’s Road, kobieta w średnim wieku, potrząsnęła z obrzydzeniem głową.

– Gdzie są wszyscy? – zapytałem ją. – Osiedle wygląda jak opustoszałe.

– Odeszli. Mnóstwo ludzi. Setki samochodów. Po prostu wsiedli i pojechali.

– Dokąd?

– A kogo to obchodzi? – Strzepnęła zwęglony kawałek odcinka kontrolnego czeku z szamerowanego uniformu. – Kradną w sklepach, kupują benzynę na lipne karty kredytowe. Jak Cyganie. Krzyżyk im na drogę!

– Nie wie pani, dokąd pojechali?

– Nie chcę wiedzieć. Patrz pan, w jakim stanie zostawili to miejsce. Ładnie zbudowane, te domy mogłyby przyjąć…

Wyjeżdżała kolejna rodzina. Żona ponuro wczepiona w kierownicę, mąż walczący z mapą, dwie nastoletnie córki trzymające wystraszonego perskiego kota. Odwracali wzrok, a szyderstwa goniły ich, aż zniknęli w ruchu ulicznym King’s Road.

W bramie pojawił się wóz strażacki, załoga uchylała kasków przed tłumem. Za nimi jechał samochód policyjny z zakutym w kajdanki więźniem na tylnym siedzeniu, obok policjantki z zabandażowanym nadgarstkiem. Rozpoznałem sierżant Angelę, którą ostatni raz widziałem przed Domem Radia. Patrzyła surowo na wiwatujących widzów i najwyraźniej była czymś zaniepokojona. Wtedy zdałem sobie sprawę, że więźniem jest Kay Churchill, z włosami ściągniętymi taśmą w barwach maskujących i policzkami wysmarowanymi czarną farbą, używaną przez komandosów. Wzniosła środkowy palec pod adresem gapiów, grożących jej pięściami, wyczerpana, ale jak zwykle uduchowiona, nadal w myślach stała na barykadzie.

Przepchnąłem się obok gwiżdżącej bileterki i przecisnąłem między dwoma fragmentami stalowych barier. Przeszedłem przez King’s Road z nadzieją, że dotrę do Kay, zanim samochód policyjny ruszy dalej, ale jakiś policjant złapał mnie za ramię i energicznie doprowadził do budki strażnika.

Dwóch mężczyzn ubranych po cywilnemu stało przy biurze, rozmawiając wśród rozrzuconych plastikowych kubków do herbaty. Jednym z nich był jasnowłosy major Tulloch, znudzony, ale czujny, z wzrokiem utkwionym w wielką chmurę pary wznoszącą się nad strawionymi przez ogień domami przy Beaufort Avenue. Obok niego stał Henry Kendall w żółtej, policyjnej kurtce, narzuconej na garnitur. Światło odbite od kurtki nadawało pewnej siebie twarzy chorobliwy odcień. Wyglądał, jakby bardzo chciał wrócić w bezpieczne pielesze St John’s Wood i instytutu.