– Mów.
– „Dlaczego ja”? Odpowiedz, jeśli potrafisz.
– Sally… czy to ma jakieś znaczenie? Wszyscy żyjemy tylko przez przypadek. Szansę na to, że nasi rodzice się spotkają, są jak milion do jednego. Jesteśmy losami na loterii.
– Ale loteria nie jest tak pozbawiona sensu. Ktoś zawsze musi wygrać. – Przerwała, żeby przyciągnąć moją uwagę. – Jak nasze spotkanie tutaj. To też nie było pozbawione sensu…
Heathrow było coraz bliżej, podniebne miasto, które opadło na ziemię, na pół stacja kosmiczna, na pół slums. Z autostrady zjechaliśmy w Great West Road, w strefę piętrowych fabryk, firm wynajmu samochodów i wielkich zbiorników. Byliśmy częścią niewidzialnego podmorskiego świata, któremu udało się połączyć tajemnicę z nudą. Na swój sposób pasował do tego fakt, że moja była żona leżała tutaj w szpitalu, nie dając znaku życia ani śmierci, w strefie zawieszonej pomiędzy jawą a snem.
Sally prowadziła z większą niż zazwyczaj werwą, wyprzedzając od prawej strony, przeskakując skrzyżowanie na czerwonym świetle, zatrąbiła nawet na radiowóz, żeby zjechał jej z drogi. Bomba na Heathrow naładowała ją nową energią. Ten złośliwy, podstępny atak potwierdzał jej podejrzenia co do despotyzmu losu. Przy całej swojej żoninej trosce, chciała odwiedzić szpital Ashford nie tyle dlatego, żeby uwolnić mnie od wspomnień nieszczęśliwego małżeństwa, ale żeby przekonać się, że w bombie podłożonej przez terrorystę nie było sensu ani celowości. Ja tymczasem miałem nadzieję, że Laura doszła do siebie i wraz z Henrym Kendallem jest już w powrotnej drodze do Londynu.
Włączyłem radio i nastawiłem je na sprawozdanie z prac ratunkowych w terminalu numer 2. Port lotniczy został zamknięty do odwołania, gdyż policja szukała materiałów wybuchowych w innych terminalach. Kilka mniejszych bomb, ledwie dostrzeżonych przez prasę, wybuchło już tego lata w Londynie. Były to głównie urządzenia zapalające, dające mnóstwo dymu, do których nie przyznawała się żadna grupa terrorystyczna. Ot, jedna z atrakcji metropolii. Bomby pozostawiono w pasażu handlowym Shepperd’s Bush i w kompleksie kin w Chelsea. Nie było żadnych ostrzeżeń i, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ofiar. Ciche szaleństwo trawiło umysł jakiegoś ponurego samotnika, jak świeca niezadowolenia rzucająca coraz dłuższy cień. Kiedy oglądałem pobieżnie lokalną darmową gazetkę, zostawioną przez manikiurzystkę Sally, dowiedziałem się jednak o jeszcze jednym urządzeniu zapalającym, które wywołało pożar McDonalda przy Finchley Road, dwa kilometry od naszego domu. Londyn był trzymany w oblężeniu przez wstydliwego, niewidzialnego wroga.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Sally. – Tylko się nie denerwuj.
Przed wejściem do izby przyjęć migotały światła karetek pogotowia, jak wygłodniałe radary, zdolne wyssać z nieba każdą informację o bólu i ranach. Sanitariusze sączyli herbatę z kubków, gotowi do ponownego wyjazdu na lotnisko Heathrow.
– Sally, musisz być zmęczona – pogładziłem ją po włosach, gdy czekaliśmy na wjazd na parking. – Chcesz zostać na zewnątrz?
– Wejdę.
– To może być nieprzyjemne.
– Nie, tu jest nieprzyjemnie. To ważne także dla mnie, Davidzie.
Puściła dźwignię hamulca, wjechała ostro na krawężnik i wyminęła jaguara, prowadzonego przez leciwą zakonnicę. Ochroniarz nachylił się do szyby od strony Sally, spostrzegł zaadaptowany układ sterowniczy i machnięciem pozwolił nam wjechać na parking pobliskiego supermarketu, w którym policja założyła punkt dowodzenia.
Jaguar zatrzymał się obok nas, zakonnica wysiadła i otworzyła drzwi przed siwowłosym księdzem. Wielebny przybył zapewne udzielać ostatniego namaszczenia. Pomagałem Sally wysiąść i kątem oka spostrzegłem brodatą postać w białym płaszczu przeciwdeszczowym, stojącą u wejścia do izby przyjęć. Mężczyzna patrzył ponad głowami policjantów i kierowców karetek pogotowia, oczy utkwił w milczącym niebie, jakby spodziewał się, że długo oczekiwany samolot przeleci nad szpitalem i zdejmie zaklęcie. Trzymał w ręku damską torebkę, przyciskając ją do piersi, jak respirator, który ma zdziałać cuda.
Z roztargnieniem podał torebkę sanitariuszowi, który coś powiedział. Oczy przysłaniały mu światła karetek, ale widziałem, jak otwiera i zamyka usta w bezgłośnej mowie, skierowanej do nikogo. Mimo tylu wspólnych lat w instytucie, mimo wszystkich męczących klientów i ich niemożliwych sekretarek, po raz pierwszy widziałem Henry’ego Kendalla zupełnie zagubionego.
Sally czekała, aż podniosę ją z siedzenia kierowcy. Gdy zawahałem się, wysunęła nogi z samochodu, oburącz chwyciła za słupek między szybami i wstała. Wokół ciągnęły się nieskończone rzędy zaparkowanych samochodów, milcząca kongregacja czcicieli śmierci.
– Czy coś się stało, Davidzie?
– Chyba tak. Tam jest Harry.
– Bardzo smutny… – Sally spojrzała w ślad za moją uniesioną ręką. – Czeka na ciebie.
– Nie, biedak nie czeka na nic.
– Laura? Niemożliwe, żeby…
– Zostań tu. Porozmawiam z nim. Jeśli cokolwiek usłyszy…
Pięć minut później, po próbach pocieszenia Henry’ego, wróciłem do Sally. Stała przy samochodzie z laskami w dłoniach, jasne włosy opadły jej na ramiona. Z torebką Laury obszedłem jaguara księdza, żałując, że nasza szalona jazda opóźniła jego przybycie choćby o kilka sekund.
Objąłem mocno Sally i poczułem, że drży. Trzymałem torebkę pod pachą i wiedziałem, że śmierć Laury sprawiła, że coś między nami pękło.
4. Ostatni rywal
Gdy wyszedłem z kaplicy i dołączyłem do grupy żałobników stojących w słońcu, pasażerski odrzutowiec zniżał właśnie lot w stronę Heathrow. Patrzyłem, jak kołuje nad Deer Park w Richmond, nad nieużywanym obserwatorium, z którego królewski astronom śledził niegdyś imperialne niebiosa. Być może samolot przywiózł do Londynu ostatnich delegatów na konferencję w Celebration, o skórach przyciemnionych słońcem Florydy i umysłach zdrętwiałych od bełkotu prelegentów.
Rano w gabinecie mojej sekretarki przejrzałem e-mail ze streszczeniem prac. Pewne siebie twierdzenia nowej psychologii zawodowej szybowały nad światem jak regaty balonów, z dala od realiów nowoczesnej śmierci, którą przyszli opłakiwać żałobnicy, zgromadzeni przy krematorium w zachodnim Londynie. Psycholodzy z Instytutu Adlera usiłowali rozbroić konflikty nabrzmiewające w miejscu pracy, ale zagrożenia spoza ich środowiska były coraz bardziej rzeczywiste i bezpośrednie. Nikt nie był bezpieczny przed psychopatą włóczącym się po parkingach i przechowalniach bagażu naszej codzienności. Po raz pierwszy w historii ludzkości światem rządziła złośliwa nuda, przerywana bezsensownymi aktami przemocy.
Samolot ześlizgiwał się nad Twickenham z wypuszczonym podwoziem, pewien, że w Heathrow czeka go twardy grunt. Nadal byłem roztrzęsiony śmiercią Laury; wyobraziłem sobie, jak w ładowniach wybucha bomba, rozsiewając popalone kartki z wykładami z psychologii Nowej Ery nad dachami zachodniego Londynu. Ich strzępy spadłyby deszczem na niewinne wypożyczalnie wideo i chińskie bary serwujące dania na wynos, a potem, jak więdnące kwiaty wieku dezinformacji, zostałyby odczytane przez oszołomione gospodynie domowe.
Moi koledzy z instytutu, skrępowani czarnymi garniturami, stali w grupkach. Organy ochoczo zadźwięczały z głośników kaplicy. Henry Kendall mówił coś do mistrza ceremonii, uprzedzająco grzecznej postaci w niezobowiązującym ubraniu, o wyglądzie starszego portiera, który zawsze jest gotów dostarczyć dodatkowe bilety na najbardziej oblegany show, na tym albo na tamtym świecie.
Henry, co zauważyłem z zadowoleniem, otrząsnął się z chwilowej rozpaczy, która ogarnęła go przed szpitalem. Zgolił brodę, rozliczając się z przeszłością, i spoglądał w przyszłość, której stawi czoło już bez Laury. Zapuścił brodę tuż po rozpoczęciu ich romansu, a ja zawsze przypuszczałem, że to zły omen. Zestarzał się gwałtownie w czasie spędzonym z Laurą, ale teraz wyglądał młodziej. W oczach miał ten sam blask, z którym przyszedł do Instytutu Adlera.